Ksiądz Blachnicki bardzo sobie cenił metodę przeżyciowo-wy-chowawczą. Mam wrażenie, że o drugim członie tego określenia często się nie pamięta, a pierwszy w wielu wspólnotach jest zupełnie niezrozumiały. Słowo „przeżyć” kojarzy się teraz raczej z emocjami, uniesieniami. Przez to cele wychowawcze usiłuje się osiągnąć przez stymulację emocjonalną. Sformułowanie, że uczestnicy muszą coś „przeżyć” zwykle prowadzi do położenia akcentu na elementy uczuciowe, na to co porusza np. na spotkaniach, na Drodze Krzyżowej, na liturgii. I często jeśli nie budzi emocji, jest „nudne”, zwyczajne, to jest pomijane lub niedoceniane.
Ale przecież emocje są ulotne, nie można na nich budować. Te same emocje raz kierują nas ku dobru, raz ku złu, raz otwierają na innych, raz nastawiają przeciw drugiemu. Warto słuchać emocji, ale nie znaczy to, że trzeba im być posłusznym, tylko że trzeba wysłuchać tego jakie są i co nam mówią o nas samych i o naszym odbiorze świata. Poddać je rozumowi i czasem zrobić wbrew nim, gdy prowadzą na złą drogę. Przeakcentowanie emocji może zamknąć na głębsze treści. Zwłaszcza osoby niedojrzałe najczęściej chwycą to, co jest łatwe, pociągające i szybkie, zatopią się w emocjach i skupią na nich. I zamiast wykorzystać przeżycia jako siłę napędową, będą szukały ich jako celu samego w sobie. Poprzestaną na nich, zamiast sięgnąć głębiej. Intensywne emocje działają wtedy jak narkotyk -- potrzebuje się ich coraz więcej dla osiągnięcia tej samej satysfakcji, oraz nie zwraca się już uwagi na to, co te emocje dało i czy było to w ogóle dobre.
Łatwo zatracić perspektywę. Znam chłopaka, wieloletniego animatora, który tak się rozsmakował w atmosferze wielkich ewangelizacji, radości, wzruszeniach, efektownych nawróceniach, że stwierdził, iż zaangażuje się u zielonoświątkowców. Nie ekumenicznie, po prostu według niego najważniejsze jest głoszenie Jezusa, nieważne jak i z kim, a zielonoświątkowcy (cyt.) „mają takie poruszające ewangelizacje, które naprawdę się czuje, i nie tracą czasu na jakieś msze i adoracje, które nikogo nie pociągają”.
Tymczasem „przeżyć” w nazwie metody oznacza przede wszystkim mieć w czymś udział, doświadczyć od środka, być świadkiem, biorcą i zarazem dawcą, uczestniczyć w czymś od wewnątrz, intensywnie, jako osoba współodpowiedzialna a nie bierny obserwator, czy słuchacz wykładu. To doświadczenie rodzi emocje, ale nie one są celem, a zmiana postrzegania, myślenia i działania, które za tym idzie.
Zadaniem diakonii posługującej się metodą przeżyciową nie jest nakręcenie emocji uczestnika, zapewnienie mu uniesień, ale przekonanie go o celu i sensie życia, jakie chcemy przekazać, poprzez stworzenie takich warunków życia, które są jak najbardziej zgodne z ideałem, o którym mówimy. Wprowadzenie uczestnika w środek rzeczywistości, którą mu przekazujemy, o której opowiadamy, w przestrzeń relacji międzyosobowych będących próbką tego, do czego chcemy zachęcić.
Niech dotknie tych treści, wartości, posmakuje je, nie tylko je usłyszy jak czyste nie skażone życiem teorie. Niech zobaczy jak to jest i że jest to możliwe w normalnym życiu. Że animatorzy nie tylko mówią o wspólnocie, ale ją tworzą i do niej zapraszają. Że nie tyle każą służyć, ile służą, uczą tego i pomagają służyć innym. Że nie tylko głoszą troskę, przebaczenie, radość czy inne wartości, ale to realizują, można sprawdzić jakimi drogami do tego doszli i tego doświadczyć, przeżyć na własnej skórze. I chcieć to uznać za swoje. Że w codziennych rozmowach, modlitwach, spacerach, nieporozumieniach, relacjach damsko-męskich, dzieleniu i posiłkach, zajęciach, śpiewie i czyszczeniu toalety jest możliwa realizacja Królestwa Niebieskiego.