Kochać samego siebie
(202 -listopad -grudzień2014)
z cyklu "Pamięć świadków"
Nasza Ciocia
Dorota Seweryn, Krystyna Szewc
Marię Starnawską poznawały wszystkie grupy odwiedzające w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Centrum Ruchu w Krościenku. Starsza pani, zwana przez wszystkich ciocią, zajmowała się bowiem oprowadzaniem grup po Centrum. Na stałe mieszkała w Lublinie, jednak w Krościenku spędzała całe wakacje. W ciągu roku zaś uczestniczyła w życiu wspólnoty gromadzącej się w Lublinie na Sławinku.
Maria Starnawska do 1931 roku mieszkała wraz z rodziną w majątku Guzówka (parafia Turobin), znajdującym się na trasie między Lublinem a Puławami. Tam też została pochowana. Od 1942 r. była wdową.
Miała dwóch synów. Starszy syn – ks. Zbigniew, historyk Kościoła (KUL), następnie archiwariusz Kurii Biskupiej w Lublinie był rektorem kościoła św. Jozafata w tym mieście. Młodszy Jerzy był profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. W 1951 r. ożenił się z Teresą Jaruzelską, rodzoną siostrą Wojciecha (który wybrał inną drogę życiową niż cała jego wierząca i nastawiona antykomunistycznie rodzina).
Z panią Marią Starnawską spotkałam się w latach siedemdziesiątych na Kopiej Górce. Przyjeżdżała do nas z Lublina, prawie zawsze ze swoim synem ks. Zbigniewem, historykiem Kościoła. Zostawiał u nas swoją Mateńkę, jak o niej mówił, a sam zamieszkiwał u sióstr służebniczek w Szczawnicy, skąd często do niej przyjeżdżał lub dzwonił.
Pani Starnawska zżyła się z nami (INMK) i z Kopią Górką, i traktowała to miejsce jak swój dom. Ponieważ była o wiele starsza od nas, a nie chciała, żeby zwracać się do niej przez pani, zdecydowaliśmy wspólnie, że będziemy nazywał ją Ciocią. Jej syn, również znacznie od nas starszy – został Wójciem. Budowałyśmy się jego wielkim szacunkiem i przywiązaniem, jakie jej okazywał. Zabierał ją ze sobą na różne uroczystości, sadzał obok siebie, przedstawiając obecnym tam osobom z nieukrywana miłością.
Zaś sama „ciocia” Starnawska była osobą wyjątkowo skromną; estetycznie ale ubogo ubrana, w każdym towarzystwie potrafiła się odnaleźć, zabierając mądrze głos. Zawsze pogodna, nie oczekująca żadnej usługi, a gdy jej doświadczała, serdecznie za nią dziękowała. Przebywając podczas wakacji w Krościenku, wiele razy wychodziła na górskie szlaki, wyprzedzając w drodze nas młodszych.
Była osobą zdyscyplinowaną. Wstawała codziennie o godz. 5.00 rano, a wieczorem zwykle wcześniej już usuwała się z najbardziej nawet ciekawego czy rozbawionego towarzystwa. Potrafiła też na wesoło opowiadać o swoich brakach, np. o tym jak przymuszano ją do nauki gry na fortepianie, mimo zupełnego braku słuchu.
Do prac kuchennych także nie miała w domu rodzinnym dostępu, dlatego – jak mówiła – potrafiła tylko „ugotować wodę”. Jednak na oazie pomagała czasem w obieraniu ziemniaków i niekiedy brała udział w dyżurach np. przy wycieraniu naczyń.
Była osoba wykształconą, znała pięć języków Tłumaczyła dla potrzeb studentów obcojęzyczne książki – wprost do magnetofonu.
Ciocia była zaangażowana w sprawy Ruchu Światło-Życie. Bardzo ten Ruch kochała, żyła jego charyzmatem i dlatego całe wakacje spędzała w Krościenku, a w ciągu roku uczestniczyła w Lublinie we wszystkim, co działo się na Sławinku, gdzie mieszkała wspólnota i ojciec Franciszek. A ponieważ była też bardzo związana z INMK, dlatego uczestniczyła w niektórych naszych rekolekcjach, a jako jedyna wraz z s. Jadwigą Skudro była obecna przy ślubach wieczystych współzałozycielek naszego Instytutu.
Ufam, że teraz wstawia się za nami w niebie i jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy była wśród nas, zależy jej na rozwoju Ruchu Światło-Życie.
Dorota Seweryn
Poznałam ją w 1976 r. w Lublinie. Była jedyną starszą osobą, która – jak zauważyłam – całkiem dobrze się czuła i była akceptowana przez studentów gromadzących się w naszej kaplicy na Sławinku. Bywała tam dość systematycznie, aktywnie uczestnicząc w różnego rodzaju spotkaniach formacyjnych.
Potem już mogłam się osobiście przekonać, jak przez wiele lat, do późnej starości służyła Ruchowi, oprowadzając podczas wakacyjnych turnusów grupy oazowiczów odwiedzających Kopią Górkę, a czyniła to z wielkim zaangażowaniem, pokonując wiele razy liczne schody i nierówności Kopiej Górki – często w upalne dni. Jeszcze dziś słyszę jej wyrazisty i dobitny głos, rozlegający się przez tubę.
Służyła nam także jako tłumaczka. Władała piękna polszczyzną i ubogacała nas swoją wrażliwością na tę ważną dziedzinę, a czyniła to dyskretnie, z humorem.
Na modlitwę brewiarzową, różaniec i Namiot Spotkania poświęcała czas wczesnym rankiem. Nie opuszczała oczywiście wspólnych praktyk w ciągu dnia. Przychodziła na nie punktualnie, jako jedna z pierwszych. Zwracała uwagę swoją otwartością, prostotą, skromnością, nie przejmowaniem się sobą (pochodziła z rodziny ziemiańskiej), kulturą i taktem w sposobie bycia.
Była niewątpliwie obdarzona przez Boga dobrym zdrowiem, ale ostatnie lata na ziemi (dożyła 93 lat) przysparzały jej różnych dolegliwości, które dzielnie pokonywała.
Kiedyś na przykład, podczas Mszy Św. w kaplicy Dobrego Pasterza, kiedy Ciocia podczas przekazywania znaku pokoju odwróciła się do stojących za nią ludzi, zauważyłam, że część twarzy ma posiniaczoną. Przypatrywałam się jej bacznie z chóru i zastanawiałam, czy mi się to nie przywidziało. Okazało się, że idąc na Mszą Św. potknęła się na schodach wejściowych do kościoła i uderzyła w czoło w okolicę łuku brwiowego. Nie przyszło jej oczywiście nawet na myśl, żeby wrócić do domu, czy poprosić kogoś o opatrzenie stłuczenia. To wydarzenie choć przykre, miało zarazem swoje akcenty humorystyczne, bo każdego dnia ta strona twarzy Cioci zmieniała swój kolor: z sinego na zielony, żółty, szary itp., z czego poszkodowana żartowała jako pierwsza. Byliśmy tą sytuacją tym bardziej zakłopotani, że za kilka dni miał przyjechać ks. Zbigniew, syn Cioci, bardzo z nią związany i troszczący się o nią w sposób wyjątkowy. Trzeba było – zanim się spotkają – przygotować go na ten widok i zawczasu uspokoić.
O Matce tak pisał w swojej biografii naukowej syn Jerzy: „Niezwykle pobożna, przekazywała nam wiedzę w zakresie religii rzymsko-katolickiej i kultury polskiej we wszystkich jej przejawach. Pod kierunkiem Matki, mądrego cicerone, poznawaliśmy od 1931 r. Lublin wraz z okolicami”.
Podczas wakacji dość często i systematycznie wysyłali do siebie z synem Jerzym kartki pocztowe, które bez zbędnych wstępów i zakończeń zapisywali całe drobnym maczkiem. Mogły to zaobserwować osoby pracujące wówczas na Kopiej Górce.
Ja osobiście mam wiele wdzięczności wobec Cioci, bo kiedykolwiek byłam chora, ona pierwsza (dosłownie) śpieszyła z odwiedzinami. Tak było w Krościenku i potem w Lublinie, po moim powrocie ze szpitala. Ale jest jeszcze dodatkowy powód: z moimi Rodzicami poznała się podczas Ich pobytu w Krościenku w sierpniu 1987 r. a było to na miesiąc przed nagłą śmiercią naszego Taty Władysława. Ta krótka ale serdeczna znajomość sprawiła, że Ciocia zapragnęła wybrać się na Jego pogrzeb, pokonując liczne i poważne – jak na jej wiek – trudy podróży.
Krystyna Szewc