Wiem, że animować, to nasycać duchem. Ale kiedy? W jakich sytuacjach? I czy pytanie „kiedy” ma w ogóle sens? Przecież jeśli jestem animatorem, to nim „jestem”, a nie „bywam”. Nie zakładam czapki z wielką literą A na czas spotkania, a później jej nie zdejmuję. Stawiam więc tezę, że bycie animatorem to nie sprawowanie funkcji (czy konkretnej posługi), ale styl życia. W takim razie jestem animatorem na spotkaniu, na liturgii, ale i w szkole czy w pracy (gdy moich uczestników nie ma w pobliżu), w sklepie, na imprezie, w łazience i w kinie. Nie chodzi o to, że jestem wszędzie i zawsze święty, pobożny i układny, że wszędzie mówię o Bogu. Nie chodzi o to, co robię. Po prostu jestem. Lepszy lub gorszy, ale jestem. Jestem dyspozycyjny do służby, a więc cały czas jestem „dla”. Staram się nieustannie i bez wybrzydzania kochać innych. Jestem animatorem.
Kiedy to do mnie najdobitniej docierało? Kiedy w nieoazowych sytuacjach osoby, które były dla mnie „dziećmi”, uczestnikami, czy zwyczajnymi członkami wspólnoty, stawały się w moich oczach animatorami. Nie wtedy, gdy dostawały posługę, ale gdy zaczynałam je spotykać na codziennej mszy świętej (i niektórzy byli jej wierniejsi, niż ja), kiedy potrafiły zadzwonić i spytać, czy nie potrzeba zrobić zakupów choremu, kiedy mówiły „siedź spokojnie, wyglądasz jak wymęczony koń w kopalni, zaraz dostaniesz herbaty, a ja to zrobię”. Albo gdy odważyły się przełamać lęk przed „obrazą majestatu” i jasno wprost zwróciły mi uwagę, że źle postępuję. Sama też tę potrzebę mojego „stylu życia animatorskiego” zauważałam właśnie w sytuacjach nie związanych z oazą. Kiedy jedna z dziewcząt z mojej grupy poprosiła, żebym pogadała z jej koleżanką, która ma problem z motywacją do nauki. I kiedy dostawałam rozpaczliwy telefon z pytaniem, jak się piecze mięso, bo cały czas jest surowe, a już czarne. Kiedy jedna z dziewcząt, która nigdy nie była w mojej grupie i dla której dawno przestałam być jedną z animatorek a zostałam jedną z koleżanek, przy mnie uczyła się rozbijać jajka na ciasto. Kiedy poszłam z kilkoma dziewczętami do klubu i za moimi plecami chowały się przed natrętnym i nietrzeźwym tancerzem. Kiedy w tym samym klubie trzeba było powiedzieć „Słońce, szanuj się! Pozwalasz przekraczać granice, a to nigdzie nie jest dobre, także na imprezie!”. I kiedy nasi gimnazjaliści umawiają się ze mną na spotkanie, żeby pogadać o tym, jak podnieść samoocenę kolegi, lub jak poderwać dziewczynę, a nie być przy tym chamskim, ani jej duchowo nie zaszkodzić.
Czasem te sytuacje są rozbrajające, ale czasem męczące. Wymagają od człowieka jakiejś nieustannej postawy ofiarności. Czasem nie umiem temu sprostać i mam serdecznie dość. Bo dlaczegóżby? Z tylko z racji tego, że jestem animatorem Ruchu, mam dostawać w środku nocy telefony od moderatorów z prośbą o modlitwę, nie móc pogadać z bliskimi po spotkaniu, bo wciąż ktoś ma ważną sprawę, musieć przerywać niesmaczne żarty gdy grupa świetnie się bawi, czy pierwsza przyznawać się do błędu mówiąc „przepraszam”? A jakoś tak niewygodnie po głowie kołaczą mi się słowa „elity w służbie mas”, „szlachectwo zobowiązuje”, „komu więcej dano...”. I nie mogę lekceważyć własnej nauki, ani być niegrzeczna dla rodziny. Nie mogę pracować na pół gwizdka. Nie mogę czytać gazety głoszącej cywilizację wrogą mojemu Bogu. Nie mogę nie ustąpić miejsca w tramwaju. Nie wypada mi wyzywająco ubrać się na imprezę do klubu. Nie wolno mi nie żyć dobrze w codzienności. Bo prowadzenie grupy, spełnianie posługi - tak, do tego przede wszystkim jestem. Ale to nie wyczerpuje mojego zadania. I chyba tak właśnie powinno być, żeby było dobrze.
Aż się czasem boję pomyśleć, kiedy jeszcze i w czym Pan Bóg każe mi „być animatorem”...
(Pierwszą część tego tekstu zamieściliśmy w poprzednim numerze.)