Każdy, kto choć trochę interesuje się psychologią, słyszał na pewno o słynnym eksperymencie Milgrama. Stanley Milgram, profesor psychologii z City University of New York, zebrał grupę ochotników-studentów, którym powiedział, że prowadzi badania nad wpływem stosowania kar na proces zapamiętywania i uczenia się. Badani zostali poinformowani, że podzielono ich losowo na dwie grupy: „uczniów” i „nauczycieli”. Badania polegały na tym, że „uczeń” miał za zadanie nauczyć się na pamięć pewnych informacji i odtworzyć je „nauczycielowi”. „Nauczyciel” karał „ucznia” za każdą pomyłkę elektrowstrząsem. Każda kolejna pomyłka oznaczała silniejszy elektrowstrząs - skala zaczynała się od 15 woltów, kończyła na 450 woltach (!) - ten ostatni guzik oznaczony był specjalną tabliczką z napisem „Niebezpieczeństwo: silny wstrząs”.
Nie, nie pomyślcie, że psychologowie to nieetyczni sadyści, pozwalający dla uzyskania wyników badań na rażenie niewinnych ludzi prądem o wysokim napięciu! Cały eksperyment polegał na drobnym „oszustwie”, o którym oczywiście osoby badane były później informowane. Otóż: cała grupa ochotników grała role „nauczycieli”, natomiast „uczniem” był wynajęty aktor, który - rzecz prosta - udawał tylko, że doznaje elektrowstrząsów. Ponieważ prawdziwym celem eksperymentu Milgrama - który interesował się między innymi psychologicznymi mechanizmami zachowań ludzi w systemach totalitarnych - było sprawdzenie, na ile poszczególne, losowo wybrane osoby podporządkują się autorytetowi w sytuacji, w której autorytet ten (tu - profesor uniwersytetu) będzie od nich wymagał zachowań sprzecznych z ich systemem wartości.
„Nauczyciele” w trakcie badania byli przekonani, że naprawdę aplikują „uczniowi” elektrowstrząsy. „Uczeń” przy niższych napięciach udawał, że doznaje nieprzyjemnego wstrząsu, od 75 woltów zaczynał jęczeć, przy 150 woltach krzyczał domagając się przerwania badania, później krzyczał z bólu, a powyżej 300 woltów w ogóle przestawał reagować. Kiedy „nauczyciele” denerwowali się i wyrażali niepokój, profesor Milgram (ubrany w biały fartuch, w okularach i z dużym notatnikiem w ręku) powtarzał spokojnie, że wszystko jest pod kontrolą i nakazywał kontynuowanie badania.
Kiedy przed eksperymentem poproszono dużą grupę psychiatrów o przewidywane wyniki, stwierdzili oni, że większość badanych dojdzie najwyżej do 150 woltów, a granicy 300 woltów nie przekroczy prawie nikt. Okazało się, że byli wielkimi optymistami! Choć wszyscy „nauczyciele” protestowali i wyrażali niepokój, większość z nich nadal wykonywała polecenia eksperymentatora, a prawie dwie trzecie (62 proc.) naciskało po kolei WSZYSTKIE przełączniki, aż do 450 woltów! Kiedy później podobne doświadczenie przeprowadzono na uczniach szkoły średniej (dla których profesor uniwersytetu był jeszcze większym autorytetem, niż dla studentów) do końca skali doszło aż 85 proc. badanych.
Dlaczego przytaczam tu ten nietypowy i - trzeba przyznać - kontrowersyjny eksperyment? Co to ma wspólnego ze szkołą animatora? Otóż słowem - kluczem jest tu właśnie autorytet. „Nauczyciele” w doświadczeniu Milgrama postępowali wbrew własnym przekonaniom (wbrew własnemu sumieniu!) dlatego, że za poleceniem stał autorytet profesora uniwersytetu. Z pozycji autorytetu łatwo jest (łatwiej, niż nam się wydaje) skłonić ludzi do określonych działań czy wywołać w nich zmianę przekonań (przynajmniej chwilową). Dlatego reklamy powołują się na osoby (często fikcyjnych) ekspertów z tytułami naukowymi, dlatego często politycy podpierają swoje nie zawsze najwyższych lotów pomysły cytatami (wyrwanymi zwykle z kontekstu) na przykład z nauczania Jana Pawła II. Podeprzeć się autorytetem uznawanym przez adresata przekazu - oto droga do sukcesu...
Animator - czy tego chce, czy nie - także jest dla swojej grupy silnym autorytetem. Dotyczy to zwłaszcza „świeżych”, niedawno zawiązanych grup młodych ludzi, którzy zachwycili się spotkaniem z Chrystusem i dla których osoba prowadząca grupę i nieco bardziej doświadczona w relacjach z Bogiem (nawet, jeśli niewiele od nich starsza) jest często wzorem do naśladowania.
Musimy sobie zdawać sprawę, jak wielka odpowiedzialność się z tym wiąże! Nie sądzę, aby ktoś z nas świadomie nadużywał tego autorytetu i nakłaniał swoich uczestników do rzeczy złych. Trzeba jednak mieć dużo pokory i świadomości własnych ograniczeń, żeby nie robić tego podświadomie. Doprowadzenie uczestnika formacji do pewnych decyzji czy wyborów (przyjęcia Chrystusa jako Pana i Zbawiciela, decyzji kontynuowania formacji, wstąpienia do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka...) to długa i często trudna droga. Rolą animatora jest doprowadzać człowieka do spotkania z Chrystusem - po to, aby człowiek mógł samodzielnie, w relacji z Nim, dokonywać wyborów. Czasami jednak animator - nieświadomie - stara się pójść na łatwiznę i zamiast towarzyszyć uczestnikom na tej drodze, próbuje prowadzić ich „na skróty”, jako argumentu używając właśnie autorytetu.
„Uważam, że najlepiej dla ciebie będzie, jeśli podpiszesz deklarację KWC” - znacie takie sformułowania? Jeśli wygłasza je lubiany i szanowany animator, być może rzeczywiście odniosą skutek, tylko... co z tego? Ile będzie warta decyzja podjęta niesamodzielnie, pod naciskiem (choćby nawet wywieranym w najlepszej intencji)?
„To jest (dla ciebie) dobre, ponieważ JA ci to mówię” - jak często animatorzy Ruchu tego typu argumentacją starają się doprowadzić swoich uczestników do spotkania z Chrystusem? Jak często - wychodząc z pozycji autorytetu - nie szanują swoich uczestników i działają na granicy psychomanipulacji? Jak często - choćby podświadomie - stawiają znak równości między własnymi przekonaniami a nauką Kościoła, wzmacniając w ten sposób swój autorytet, aby z jeszcze „silniejszej” pozycji zasugerować podjęcie takich czy innych decyzji? Jak cienka jest w takich sytuacjach granica między animatorem a sekciarskim guru, którego autorytet jest dla jego wyznawców wystarczającym argumentem do podjęcia każdego działania?
Musimy pamiętać, że nasi uczestnicy nie są naszą własnością, że nie są także naszymi „uczniami” („Jeden jest wasz Nauczyciel - Chrystus!”). Mamy być wobec nich świadkami, nie belframi czy guru. Nasz autorytet musi być budowany na świadectwie życia i nie może być podstawowym argumentem w nakłanianiu drugiego człowieka do podejmowania decyzji związanych z wiarą. Z pozycji „mądrego animatora” łatwo jest zmusić (tak, zmusić!) młodego człowieka do zmiany sposobu zachowania, wstąpienia do Krucjaty, pojechania na rekolekcje. Tyle, że chyba nie o to chodzi. Prawdziwy animator zawsze będzie się starał doprowadzić uczestników do podjęcia samodzielnych, dorosłych decyzji. Będzie im towarzyszył na drodze wzrostu wiary, a nie ciągnął ich na siłę własną, dobrze wydeptaną dróżką.