Świętość, na mój pierwszy rzut oka, to coś bardzo odległego. Kojarzy mi się z dobrem, bezinteresownością, bielą, absolutną wolnością od grzechu, ale też z bólem i cierpieniem. Utarło się w naszej świadomości takie spojrzenie, które świętych każe utożsami właśnie z męczennikami. Ludźmi, którzy oddali swoją przyszłość w walce o dobre imię Chrystusa. Święci to także ci, którzy z wielkich grzeszników stali się wiernymi wyznawcami Jezusa. To bohaterowi wielkich nawróceń, osoby przez które Pan działa cuda. A co z tymi, którzy przez całe swoje życie byli tylko i aż dobrzy?
Niedawno, znajomy stwierdził, że chciałby być święty... Zastanowiło mnie to zdanie. Pomyślałam, że to, w pewnym sensie przejaw pychy. Jak inaczej można nazwać potrzebę gloryfikowania swojej osoby? Po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że świętość to nie kwestia długiego procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. Świętość to postawa serca, gotowego nieść bezinteresownie radość i pokój w sercach napotkanych ludzi. Nadzieję, na świętość może mieć każdy z nas. Bóg przecież sam zachęca nas do tego byśmy jak On byli święci. Takie pragnienie powinno być zatem w każdym. Ciągnęłoby ono do tego, by w szarość świata, wprowadzać kolorowe barwy, by zabierać z ludzkich serc cierpienie i dawać choć promyk miłości.
Trzeba przestać bać się świętości. Nie jest ona nudna i monotonna jak mogłoby się wydawać społeczeństwu XXI wieku. Świętość nie gryzie, nie ogranicza wolności. Trzeba nam świętość upowszechniać. Tylko od nas zależy nasza świętość, tylko każdy indywidualnie może przyjąć lub odrzucić Boże zaproszenie do świętości.
Kto wie, może i nasze życie, otwarte na Bożą miłość i z nią współpracujące, okaże się dla przyszłych pokoleń godnym wyniesienia na ołtarze?