Przez dziewięć lat formacji w Domowym Kościele Pan Bóg stale umacniał naszą wiarę i z wielką troską pochylał się nad naszym małżeńskim życiem, będąc dla nas źródłem nadziei. Kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w ruchu oazowym, byliśmy bezdzietnym małżeństwem z dość długim stażem wspólnego życia. Wówczas wydawało mi się, że widocznie tak ma być, że Pan Bóg wyznaczył nam inne zadania aniżeli rodzicielstwo.
Niebawem dowiedzieliśmy się o idei duchowej adopcji i podjęliśmy to wezwanie do modlitwy w intencji nienarodzonych dzieci, stając się dla nich duchowymi rodzicami. Wielomiesięczna modlitwa o szczęśliwe narodziny duchowo adoptowanego dziecka, zaowocowała myślą o tym, aby w przyszłości przyjąć do naszego domu dziecko, które jest pozbawione opieki własnych rodziców i nie ma rodzinnego domu.
Podjęliśmy więc starania o prawną adopcję dziecka w nadziei, że Pan Bóg pomoże nam odnaleźć to dziecko, które według Jego woli ma stać się naszym dzieckiem.
Sprawy w ośrodku adopcyjnym potoczyły się szybko i bez żadnych przeszkód. Byliśmy przekonani, że tak jak naucza św. Paweł: „Bóg z tymi, którzy Go miłują współdziała w wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru” (Rz 8,28)
Czuliśmy wtedy wyraźnie opiekę Bożą nad nami i błogosławieństwo dla naszych zamierzeń. Bóg przychodził nam z pomocą także przez innych ludzi. Kiedy czasami zatroskani myśleliśmy o tym, że jeszcze czegoś na brak aby wyposażyć nasz dom we wszystko co jest potrzebne do opieki nad małym dzieckiem - nagle pojawiał się ktoś by ofiarować nam to, czego właśnie wtedy potrzebowaliśmy. Jezus zaradził naszym troskom i kłopotom otaczając nas ogromną rzeszą przyjaciół, którzy bardzo nam pomogli.
Na dzień przed zakończeniem drugiej duchowej adopcji nasz mały, niespełna dwuletni synek był już z nami. Odtąd radości i smutki codziennego życia dzieliliśmy już we trójkę.
Kilkanaście miesięcy później u naszego synka Bogusia pojawiły się drgawki, które zdiagnozowano jako napady padaczki. W związku z tą chorobą czasami konieczne były krótsze lub dłuższe pobyty w szpitalu.
Wybierając się z Bogusiem po raz kolejny do szpitala, w ostatniej chwili włożyłam do torby małe, kieszonkowe wydanie Ewangelii wg św. Łukasza, które otrzymaliśmy podczas kolędy w Roku Jubileuszowym.
Kiedy dziecko spało, miałam w szpitalu dużo czasu, więc sięgałam po tę Ewangelię i starałam się czytać. Prosiłam Ducha Świętego, aby pomógł mi odnaleźć w niej to, co Jezus pragnie mi powiedzieć właśnie w tej sytuacji w jakiej się znalazłam - przygnębiona, smutna i zatroskana o dalsze losy dziecka. Pan nie pozostał obojętny na glos mojej prośby. Przez kilka dni pod rząd otwierając księgę Ewangelii natrafiałam na fragmenty mówiące o uzdrowieniach. Zastanawiałam się co Pan Jezus chce mi przez to powiedzieć? Boguś nie został cudownie uzdrowiony, ale Jezus przypominając mi o wielkich cudownych rzeczach jakich dokonał, umocnił mnie w wierze, że to On jest Panem naszych losów i jedynie w Nim powinniśmy pokładać ufność i nadzieję, a taka postawa usunie z mego serca smutek i przygnębienie.
Niw wiedziałam wtedy jeszcze, ze doświadczenie i płynąca z niego nauka będzie dla mnie bardzo ważna, kiedy po kilku latach Pan Bóg każe mi się zmagać z chorobą nowotworowa. Niespodziewana, przerażająca diagnoza. Świadomość śmiertelnej choroby, która teraz nie jest udziałem innych ludzi ale dotyka bezpośrednio mnie.
Smutek i lęk przed cierpieniem to pierwsze pojawiające się uczucia. Ale zaraz potem świadomość, że Jezus jest z nami i że pomoże mnie i moim bliskim przetrwać ten trudny czas i że Jego wola musi wypełnić się w naszym życiu. Modlitwa zawierzenia siebie i mojej rodziny Bożemu miłosierdziu oraz z wiarą przyjęty Sakrament Chorych pozwoliły mi z nadzieją rozpocząć chemioterapię.
Podejmowałam kolejne etapy kuracji umocniona modlitwą w mojej intencji tak wielu ludzi. Byli ze mną w modlitwie moi najbliżsi, także członkowie naszego kręgu, nawet kilkuletnie dzieci, nasz ksiądz opiekun i wiele innych osób z Domowego Kościoła, znajomi, sąsiedzi.
Świadomość ogromu modlitwy tak wielu orędowników i obietnica Pana Jezusa związana z modlitwą wspólnoty dotycząca jej wysłuchania: „Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, tego wszystkiego użyczy im mój Ojciec który jest w niebie” (Mt 18, 19) dodawały sił i pozwoliły przetrwać trudne chwile.
Sytuacja choroby pozwoliła mi poznać dobroć, życzliwość innych ludzi. Nie spodziewałam się, że mam aż tylu przyjaciół, a otrzymana wówczas różnoraka pomoc znacznie przewyższała moje najśmielsze oczekiwania. Być może nie przekonałabym się o tym, gdyby nie doświadczenie choroby. Ogrom dobroci jaki otrzymałam od Pana Boga poprzez innych ludzi pozwalał mi nie tracić ducha i trwać w nadziei.
Mąż, który jest nadzwyczajnym szafarzem Komunii Św. bardzo dbał o to, abym jak najczęściej przyjmowała Pana Jezusa do swego serca. Kiedy ze względu na osłabienie nie mogłam sama pójść do kościoła, niemal codziennie przynosił do domu Komunię Św.
Pamiętam pewną niedzielę i oczekiwanie na powrót męża z kościoła. Nagle przez uchylone okno usłyszałam z daleka dźwięk dzwonka i wzruszyłam się bardzo uświadamiając sobie, że idący do mnie Pan Jezus - najlepszy lekarz duszy i ciała jest już blisko, a nasz synek Boguś, który towarzyszył tacie w drodze z kościoła oznajmia o tym wszystkim przechodniom, głośno dzwoniąc dzwonkiem.
Jezus pełen dobroci i miłosierdzia dopomógł mi przetrwać czas choroby i bezpiecznie przeprowadził przez „ciemną dolinę” mojego życia. On daje pokój memu sercu i pozwala cieszyć się każdym nowym dniem.
JEZUS jest zawsze ze mną i pokładam w Nim NADZIEJĘ.