Czym jest więc nadzieja? Wiemy, że jest jedną z cnót. Zapewne już samo pojęcie cnoty wymaga wyjaśnienia. Katechizm Kościoła uczy nas, że cnota to trwała dyspozycja do czynienia dobra. Pozwala ona wypełniać dobre czyny i dawać z siebie wszystko, co najlepsze (KKK 1803). Podstawowe ludzkie cnoty człowiek zdobywa swoim wysiłkiem, choć wspartym Bożą łaską, ustawiczną pracą nad sobą. Człowiek, który podejmuje stałe zmaganie, by czynić jakieś dobro, zauważa z czasem, że przychodzi mu ono coraz łatwiej - to znak, że wypracował w sobie cnotę z tą wartością związaną.
Istnieją jednak cnoty, których człowiek nie jest w stanie sam wypracować; które nie są zasługą jego czynów - są to tzw. cnoty teologalne (czy mówiąc językiem bardziej tradycyjnym cnoty boskie): wiara, nadzieja i miłość. Nazywamy te trzy cnoty teologalnymi, bo są one wszczepione w serce człowieka przez samego Boga. O ile przy cnotach moralnych akcent jest położony na ludzki wysiłek i ćwiczenie swojej woli w dobru, to cnoty teologalne są zawsze darem od Boga i owocem zbawczego działania Boga człowieku. Cnota nadziei, w której pragniemy królestwa Bożego jako naszego szczęścia i spotkania z Tym, którego kochamy, opiera się nie na naszych siłach, a na pomocy Ducha Świętego. Cnoty teologalne pochodząc od Boga, kierują zarazem człowieka na Boga, są miarą jedności człowieka z Trójcą Świętą. Podczas procesów beatyfikacyjnych bada się, czy kandydat do chwały ołtarzy posiadał właśnie te trzy cnoty w stopniu heroicznym - są one w praktyce jednoznaczne ze świętością.
Wśród tych trzech cnot nadzieja zajmuje najmniej miejsca w powszechnej świadomości. O ile każdy z nas nieraz zadaje sobie pytanie o siłę swojej wiary, o to na ile potrafi zawierzyć się Bogu; o ile bardzo dużo mówi się o miłości Boga i bliźniego, to nadzieja jakby nam umyka i schodzi w cień. Pamiętać trzeba, że nawet św. Paweł pisząc w Liście do Koryntian, że to „miłość jest największa”, jednak wylicza razem owe trzy cnoty: „tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość, te trzy...” Są one ze sobą tak ściśle powiązane, że wzrost jednej z nich jest niemożliwy bez wzrostu dwóch pozostałych. Dzieje się tak dlatego, że owe trzy cnoty nie są trzema odrębnymi rzeczywistościami, a jedynie jakby trzema sposobami nakierowania serca i życia na Boga, trzema płaszczyznami uczestnictwa w życiu Trójcy, które w praktyce tworzą jedną rzeczywistość wiary miłującej i pełnej nadziei.
Nadzieja bywa też jednym z najsłabiej rozumianych pojęć chrześcijańskich. Dzieje się tak chyba dlatego, że zbyt często wiąże się ją ze znaczeniami pozachrześcijańskimi. Mówimy, że mamy nadzieję na lepsze jutro, czy to w skali osobistej czy społecznej, nadzieję na lepsze czasy, spokojniejsze, opływające w dostatek czy stabilizację życiową. Nie ma to nic wspólnego z nadzieją chrześcijańską. Ona każe wybiegać oczyma wiary poza horyzont doczesności. Owa nadzieja na lepsze jutro w skali tylko doczesnej jest bardzo zawodna i złudna. Co powiedzieć człowiekowi choremu na nieuleczalną chorobę? Że będzie lepiej? Przecież nie będzie. Oczywiście, jest to przypadek skrajny, ale nawet w mniej dramatycznych sytuacjach człowiek nieraz widzi, że chyba już nie będzie lepiej; że swoje problemy, trudy, lęki będzie musiał dźwigać do końca.
Nadzieja chrześcijańska, podkreślmy to mocno, kieruje się ku celowi wiecznemu, ostatecznemu, który przekracza ramy doczesności i historii. Nadzieja każe nam widzieć w Bogu najwyższe i jedyne Dobro, cel naszego życia i źródło szczęścia, ku któremu winniśmy ustawicznie dążyć. Dzięki nadziei pragniemy samego Boga i pełni udziału w Jego królestwie. To Bóg jest w człowieku źródłem nadziei i zarazem jej przedmiotem. Jest to nadzieja naszego uczestnictwa w życiu wiecznym, nadzieja, że dzięki Bożej łasce dojdziemy do życia wiecznego, nadzieja na spotkanie z samym Bogiem twarzą w twarz, a nie nadzieja na lepsze życie na tym świecie. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, złożona chorobą i cierpieniami nieskutecznego leczenia pisała bardzo prosto: „Nigdy ostrości Karmelu nie wydawały mi się równie słodkie; nadzieja, że pójdę do Nieba, przemieniała mi je w radość”. Tak, nadzieja przemienia ból w radość, dodaje siły, uskrzydla. Pozwala oczom wiary wejrzeć poza horyzont doczesności, rozpala miłość w sercu, a także daje siły do przezwyciężania ziemskich trudności.
„Cnota nadziei odpowiada pragnieniu szczęścia złożonemu w sercu człowieka. Podejmuje ona te oczekiwania, które inspirują działania ludzi: oczyszcza je, by ukierunkować je na Królestwo niebieskie; chroni przed zwątpieniem, podtrzymuje w każdym opuszczeniu, poszerza serca w oczekiwaniu szczęścia wiecznego. Żywa nadzieja chroni przed egoizmem i prowadzi do szczęścia wiecznego” (KKK 1818).
Symbolem nadziei jest kotwica. To właśnie nadzieja jest jakby kotwicą duszy, która przenika poza zasłonę doczesności, to ona daje nam stałość wśród zmienności i przeciwności świata (por Hbr 6, 18-19). Każdy może mieć nadzieję, że z łaską Boga wytrwa do końca, że nie da się zwyciężyć złu i otrzyma nagrodę wieczną.
Bóg daje człowiekowi nadzieję już od czasu pierwszych prarodziców. Po grzechu pierworodnym obiecuje im od razu „Potomka” Niewiasty, który zmiażdży głowę kusiciela. Pierwszy z patriarchów, Abraham, był zarazem wielkim świadkiem nadziei. W swojej starości uwierzył on „nadziei wbrew nadziei” (Rz 4, 18), że Bóg da mu potomka, zostawił swoje dziedzictwo by iść w nieznane, a potem został oczyszczony przez próbę wiary, gdy miał złożyć Izaaka w ofierze. Jak wielka musiała być jego nadzieja, że zdecydował się oddać tego, który był dla niego spełnieniem obietnicy i nadzieją jego życia?
Kolejne karty Biblii pokazują nam, że nadzieja jest oczyszczana przez cierpienie. Tak, cierpienie przyjęte w wierze nie prowadzi do beznadziei, ale przeciwnie - nadzieję oczyszcza i pomnaża. Cierpiący Hiob, który zachowuje wierność Bogu, mimo fałszywych rad swoich przyjaciół, pokazuje nam sobą, że jego nadzieja tak bardzo wzrosła, iż był gotowy przyjąć cierpienie i zło pełen ufności, że nawet w utrapieniu odnajduje wolę Boga.
W Starym Testamencie strażnikami Bożych obietnic będących podstawą nadziei Ludu Wybranego byli prorocy. Oni dokonują też ważnego dzieła zrozumienia, czym jest prawdziwa nadzieja: przekonują stopniowo lud, że obietnice Boga dotyczą nie tyle wymiaru ziemskiego, uwolnienia Izraela z uciemiężenia politycznego i zaprowadzenia dobrobytu materialnego, ale że odnoszą się do przyszłego zbawienia wszystkich narodów, kiedy to Chwała Pana rozbłyśnie nad odnowioną Jerozolimą, do której światła przyjdą narody (Iz 60, 1nn). Wyzwolenie narodu wybranego z niewoli egipskiej i babilońskiej było tylko znakiem wierności Boga i podstawą nadziei dla przyszłych pokoleń. Owa nadzieja spełniła się w Jezusie - to w Nim dokonało się ostateczne spełnienie Bożych obietnic i wyjście z niewoli grzechu.
Nadzieja każe widzieć w Bogu źródło dobra, do którego człowiek zdąża. Nadzieja ma swoje źródło w dziele odkupienia, naszą nadzieją jest Chrystus Zmartwychwstały. To On rozprasza wątpliwości i mroki czasu obecnego; to On jest kresem naszych pragnień. Zarazem żyjemy jeszcze w tym świecie i nasza nadzieja jest w ciągłym napięciu między Zmartwychwstaniem a Paruzją - powtórnym przyjściem Chrystusa. Nadzieja podtrzymuje nas w drodze do Boga, zachowując pamięć Zmartwychwstania przekonuje nas, że Bóg wierny jest swoim obietnicom i każe wytrwać w oczekiwaniu na przyjście Pana, z utęsknieniem oczekiwać Jego Królestwa.
Całe dzieje Kościoła, to historia świadków nadziei. Ludzi, którzy w czasach, gdy wszystko zdawało się układać niepomyślnie, gdy siły zła atakowały z wielką mocą Kościół, opierając się na nadziei, potrafili przeciwstawić się trudom i kryzysom swych czasów. Stawali się oni ludźmi opatrznościowymi, ratującymi wiarę, podejmującymi konieczną odnowę życia duchowego i reformy Kościoła, budzącymi rzesze do głębi modlitwy i życia duchowego.
Dziś nadzieja wydaje się być cnotą szczególnie potrzebną. Beznadziejność to temat rzeka naszych czasów, szczególnie naszej codzienności! Europa po doświadczeniu tragedii XX wieku, po zachwyceniu się życiem nastawionym na przyjemność i użycie, doszła w efekcie do utraty nadziei. Troski codzienności, zagrożenie jutra, brak wizji i celu życia sprawiają, że brak nadziei stał się czymś bardzo powszechnym. Przezwyciężenie beznadziei to „być” lub „nie być” naszego chrześcijaństwa, naszego człowieczeństwa! Jan Paweł II pisząc w 2003 r. swoją adhortację o Kościele w Europie w całości poświęcił ją nadziei. To „Jezus Chrystus jest naszą nadzieją”, przypomina nam Ojciec Święty z całą mocą. To On nadaje sens naszemu życiu, przywraca godność osobie ludzkiej, staje się w nas źródłem i droga świętości. Chrystus jest przyszłością człowieka, jego nadzieją, On daje nam życie wieczne.
Przede wszystkim jednak nadzieja jest niezbędna dla wzrostu życia duchowego i pogłębienia modlitwy. Modlitwa jest niczym innym, jak przyjęciem i rozwojem cnót teologalnych. Nadzieja przynagla człowieka do uznania, że potrzebuje łaski Bożej, pobudza go do szukania jak ową łaskę przyjąć. Nadzieja mobilizuje do podejmowania wysiłku w życiu modlitwy. Bez tęsknoty serca za Bogiem, bez nadziei, zapału i pragnień, które wzbudza nadzieja modlitwa pozostaje pustym słowem. Modlitwa zależy od nadziei i wraz z nadzieją wzrasta.
Na koniec warto jeszcze przypomnieć nauczanie Kościoła o grzechach przeciw nadziei, którymi są rozpacz i zuchwała ufność. Rozpacz płynie zazwyczaj z braku wiary we wszechmoc i miłosierdzie Boga. Do rozpaczy może też prowadzić pycha, gdy człowiek nie chce zwrócić się do Boga z prośbą o przebaczenie. Człowiek popadający w rozpacz odrzuca Boże miłosierdzie i możliwość własnego zbawienia. „Wskutek rozpaczy człowiek przestaje oczekiwać od Boga osobistego zbawienia, pomocy do jego osiągnięcia lub przebaczenia grzechów” (KKK 2091).
Istnieją dwa rodzaje zuchwałej ufności. Albo człowiek przecenia swoje zdolności, ufając, że przy pomocy swoich dobrych czynów i podjętych praktyk ascetycznych sam może się zbawić, bez pomocy łaski Bożej, albo też zbytnio ufa wszechmocy czy miłosierdziu Bożemu zakładając sobie, że sprawiedliwy Bóg nie będzie go za nic karał i daruje mu wszystkie grzechy, mimo że on za nie należycie nie pokutuje (por KKK 2092). Czasem może nawet zuchwała ufność prowadzić do postawy tak wielkiej pychy wobec Boga, że człowiek nadużywa Boże miłosierdzie wykorzystując je jako powód do jeszcze większego grzeszenia. Grzech staje się wtedy nie wynikiem ludzkiej słabości, a wyrachowanym działaniem kpiącym z Boga.