O świętości Sługi Bożego Jana Pawła II trudno mówić z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze, świętość to nade wszystko szczególna, osobista relacja, jaka łączy świętego z Bogiem. Żadne spojrzenie z zewnątrz nie jest w stanie uchwycić tej intymnej więzi, jaka nawiązuje się i pogłębia w życiu świętego. Próba wydobycia wymiarów świętości człowieka świętego ma w sobie coś z niedyskrecji skazanej na niekompetencję (zwłaszcza, gdy ma o tym mówić człowiek daleki od świętości…). Po drugie, Jan Paweł II nie należał do tych, którzy na temat swojej relacji z Bogiem chętnie się zwierzali. Owszem, o świętości mówił wiele, wyniósł na ołtarze ogromną liczbę świętych i błogosławionych, także tych, którzy żyli w nieodległych nam czasach. Chciał wyraźnie pokazać, że droga świętości otwarta jest także dziś i że Bóg swego dzieła uświęcenia dokonuje w każdym czasie, także w warunkach zdawałoby się – świętości nie sprzyjających. Ale o sobie i swojej więzi z Bogiem mówił raczej powściągliwie. Znamienny jest styl tak skądinąd osobistych książek, jak Dar i tajemnica oraz Wstańcie, chodźmy. Opowiada w nich o sobie, przypomina ważne etapy swego życia, powołania i posługi dla Kościoła, przywołuje wiele ważnych dla niego postaci – ale uwagę skupia w pierwszej z tych książek na kapłaństwie i jego tajemnicy, a w drugiej na posłudze biskupiej. Osobisty charakter ma też Tryptyk rzymski – i tam jednak medytacje koncentruje na Bogu, nie na sobie. Wiele te utwory mówią o ich Autorze, ale mówią pośrednio, jakoś dyskretnie – i tę dyskrecję trzeba uszanować. Po trzecie wreszcie, od śmierci Jana Pawła II minęło zaledwie kilka lat. To za mały dystans czasowy, by uchwycić istotne znamiona i wymiary wielkości tego człowieka, niewątpliwie wielkiego.
Jeśli mimo wszystko godzę się, by mówić o wymiarach świętości Jana Pawła II, to dlatego, że on sam w pewnym sensie i w pewnym wymiarze godził się na to, że oczy świata będą na niego zwrócone. Jak o tym jeszcze będzie mowa, nie krył się on przed ludźmi. Przeciwnie: żył, a potem cierpiał i umierał, na oczach świata, poruszając serca ogromnej rzeszy ludzi swym pełnym cierpienia, ale i wewnętrznego pokoju, odchodzeniem do domu Ojca. Dlatego – choć z oporami i ze świadomością, że wiele ważnych aspektów jego świętości z pewnością pominę lub nietrafnie przedstawię – ośmielam się podjąć ten trudny temat.
Refleksję swoją opieram w pewnej mierze na osobistych wspomnieniach. Miałem szczęście poznać Sługę Bożego jeszcze przed 16 X 1978 roku, przeżywałem żywo – jak wielu – cały okres prawie 27-letniego jego pontyfikatu, należę do tych, którzy, choć w skromnym zakresie, byli świadkami jego świętego życia. W tym charakterze chcę wspomnieć o następujących wymiarach świętości Papieża, którego rychłej beatyfikacji oczekujemy:
Umiłowanie Boga i życie Bogiem
To brzmi banalnie, ten wymiar świętości ważny jest w życiu każdego świętego – ale też w życiu każdego przybiera szczególny, niepowtarzalny charakter. I choć, jak wspomniałem, jest on najmniej dostępny dla zewnętrznego obserwatora, to jednak stanowi fundament, od którego trzeba zacząć. W życiu Karola Wojtyły/Jana Pawła II to życie Bogiem przejawiało się wielorako. Najpierw w osobistej modlitwie, ku której skłaniał się on spontanicznie i która prowadziła go do długiej, zanurzonej w ciszy medytacji. Wiadomo, że swą pobożność wyniósł z domu rodzinnego, że modlił się codziennie, uczestniczył we Mszy Świętej niedzielnej i nie tylko niedzielnej, że chętnie pielgrzymował do sanktuariów, zwłaszcza maryjnych. Dał się prowadzić w duchowym rozwoju przez Jana Tyranowskiego, dojrzewał w swoim powołaniu, a to znaczy: w czytaniu Bożych wobec niego zamiarów. Nie przypadkiem też na temat swej rozprawy doktorskiej obrał „Problem wiary u św. Jana od Krzyża”, jednego z największych mistyków Kościoła katolickiego.
Dane mi było uczestniczyć w wielu spacerach (w okolicach Krakowa, a potem w Watykanie i Castel Gandolfo), na które nas zapraszał dla omówienia spraw związanych z pełnioną przezeń funkcją Kierownika Katedry Etyki KUL, a potem tych, które dotyczyły jego posługi na Stolicy Piotrowej. I przebieg tych spotkań był zawsze taki, że po etapie rozmów z uczestnikami takich „spacerowych seminariów” Kard. Wojtyła/Jan Paweł II wyłączał się z tych rozmów i dalej szedł sam, zatopiony w modlitwie, a czas tej modlitwy bywał dłuższy, niż poprzedzające go, też przecież nie krótkie, debaty. Rękopisy jego wystąpień naukowych, już tych które pisał przed otrzymaniem sakry biskupiej, z reguły opatrzone były – na górze każdej strony – krótkim łacińskim aktem strzelistym, w którym przywoływał Ducha Świętego, oddawał Bogu swą pracę itp. Każdy, kto uczestniczył z nim we Mszy Świętej poruszony był tym, jak głęboko każdego dnia tajemnicę Eucharystii przeżywał, jak bardzo ten moment był dla niego rzeczywiście najważniejszym wydarzeniem dnia, jak zatapiał się w modlitwie, zapominając niejako o tych, którzy go w kaplicy otaczali.
Bez uwzględnienia tego osobistego i żarliwego szukania i miłowania Boga nic z życia i świętości Jana Pawła II nie pojmiemy, bo świętość to nade wszystko życie Bogiem, a nie heroizm cnót i cudowne wydarzenia w życiu człowieka.
Ufność i odwaga płynąca z wiary
Są ludzie obdarzeni naturalną śmiałością, chętnie podejmujący ryzyko, gotowi położyć na szalę swe życie dla osiągnięcia jakiegoś sukcesu. Nie wiem, czy Jan Paweł II do nich należał, takiej fascynacji ryzykiem nigdy u niego nie znalazłem. Życie miał raczej dobrze uporządkowane, brak w nim było poszukiwań takich przygód. Ale trudno nie zauważyć, że nie ulegał też żadnym naciskom, które mogłyby go odwieść od głoszenia tego, co rozpoznał jako ważną i poleconą sobie do głoszenia prawdę. Wiedział, że niektóre elementy jego nauczania, np. dotyczące etyki małżeńskiej i rodzinnej, napotykają na silny opór, ale nigdy z tego powodu tych elementów nie pomijał ani ich nie łagodził. Wiedział, że nie wszędzie witać go będą z radością i wdzięcznością, ale nie rezygnował z tego powodu z pielgrzymek trudnych. Zamach na jego życie w najmniejszym stopniu nie pomniejszył jego apostolskiej gorliwości, ani nie naznaczył kolejnych jego publicznych wystąpień jakąkolwiek trwogą. Podejmował inicjatywy, które zdaniem wielu wymagały wielkiej odwagi (jak np. podjęcie w Asyżu dialogu międzyreligijnego, wizyta w Synagodze rzymskiej – pierwsza papieska wizyta od czasów św. Piotra, uczyniony z racji Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia Kościoła i uznanie jego win), ale czynił to z powagą i spokojem, bez cienia trwogi. To właśnie mam na myśli mówiąc, że jego ufność i odwaga płynęły z wiary.
Fascynacja ludzką osobą i radość przebywania z ludźmi
To znów brzmi jak banał, ale też znów w jego życiu otwartość na człowieka naznaczona jest szczególnym rysem. Nie bał się ludzi. Najwyraźniej to było widać w trakcie jego spotkań z młodzieżą. Młodzież bywa krytyczna, co sprawia, że w kontakcie z nią u wielu polityków zauważyć można swoistą nerwowość lub próby zyskiwania sobie jej sympatii przez odpowiednio wystudiowane gesty i słowa. Nic z tych rzeczy u Jana Pawła II. Lubił te spotkania, sam zorganizował dni młodzieży, chętnie z młodymi żartował, choć zarazem stawiał im wysokie wymagania, nie pomniejszając ich dla zyskania taniej popularności. Wiadomo, jak młodzi go kochali; o innych tego powodach powiem później, ale jednym z nich niewątpliwie było to, że widzieli, jak ich po prostu lubi. Nie tylko młodych, oczywiście. Spotykał się chętnie z ludźmi chorymi, z artystami i naukowcami, z biskupami i dziećmi, po prostu ze wszystkimi, w trakcie rozlicznych pielgrzymek i w domu papieskim. Na posiłkach stale przyjmował gości, audiencje trwały z reguły długo, bo Papież chciał skorzystać z okazji, by z wielu ludźmi osobiście porozmawiać. I zdumiewająco wiele z tych spotkań pamiętał – a źródłem tej pamięci było chyba to, że chciał i potrafił skupić całą swą uwagę na swym rozmówcy. Mógł mieć dla niego tylko krótką chwilę, ale ta chwila była rzeczywiście tylko i cała dla niego.
Tę fascynację człowiekiem wyniósł jeszcze z czasów przedpapieskich, cała jego twórczość naukowa koncentrowała się na temacie „człowiek i moralność”, ale wprowadził tę fascynację w swą posługę papieską, a swoistym znakiem tego wprowadzenia były pierwsze słowa (i w tym sensie niejako tytuł) pierwszej encykliki: „Redemptor hominis”, Odkupiciel człowieka. Dotąd znany był w teologii i przypisywany Chrystusowi tytuł „Redemptor mundi” (Odkupiciel świata) lub „Redemptor generis humani” (Odkupiciel rodzaju ludzkiego). Jan Paweł II powiada: „Redemptor hominis”: Odkupiciel człowieka, każdego człowieka, w całej jego złożoności, dramacie wielkości i słabości, świętości i grzechu. Nie dziwi, że już w tej encyklice, poniekąd programowej, znajdujemy często przezeń potem przywoływane i często cytowane słowa: „Człowiek jest drogą Kościoła”. I nie dziwi to, z jaką determinacją bronił każdego człowieka i drżał o jego życie, stanowczo sprzeciwiając się aborcji i eutanazji, stanowczo także, choć na ogół bezskutecznie, oponując przeciw wojnie i nawołując do rozwiązywania konfliktów społecznych drogą pokojową.
Miłosierna miłość
To coś więcej niż życzliwość wobec ludzi. Wspomniana encyklika i idące za nią kolejne listy i przemówienia przywołują dramat człowieka, który Karol Wojtyła/Jan Paweł II przeżywał głęboko i na który dawał nade wszystko odpowiedź przybliżając Boże miłosierdzie i nawołując do pójścia za wołaniem Ojca niebieskiego, który okazał miłosierdzie nade wszystko w swoim Synu, Jezusie Chrystusie. Zdaniem niektórych druga encyklika „Dives in misericordia” jest w teologicznej perspektywie pierwszą (a dopełnieniem tych trynitarnych encyklik jest trzecia, „Dominum et vivificantem”, poświęcona Duchowi Świętemu).
Całym swym pontyfikalnym nauczaniem Papież starał się przekonać ludzi, że Bóg umiłował człowieka bez reszty i że nie ma takiego grzechu, ani takiej słabości, która by Boga w jego miłosierdziu zniechęcała lub czyniła jego ofertę zbawienia nieskuteczną. Ale zrozumieć choć trochę tę prawdę i przejąć się nią może tylko ten, kto sam usiłuje w miłosierdziu Boga naśladować. Dlatego tak usilnie nawoływał Papież do tworzenia oraz pogłębiania w naszym życiu indywidualnym i społecznym obszarów miłosierdzia. Dlatego tak wiele wysiłku włożył, jeszcze jako kardynał, a potem jako papież, w proces beatyfikacji, a następnie kanonizacji św. Faustyny. Dlatego tak się dopominał – między innymi w kolejnych encyklikach społecznych – o wrażliwość na ludzką biedę, o troskę o najuboższych, chorych, o dotkniętych grzechem i słabością. I nie poprzestawał na nauczaniu, ale sam ze szczególną pieczołowitością odwiedzał chorych, a kiedy mógł, to nawet jako papież siadał do konfesjonału.
Życie zgodne z wiarą i głoszoną nauką, przejrzyste dla wszystkich
To chyba był główny powód, dla którego zyskał taki mir u młodych – i nie tylko młodych. Papież miał także swoje słabości i spowiadał się ze swych grzechów (choć nie dane mi było tych słabości i grzechów poznać). Ale trudno było nie zauważyć, jak rzetelnie stara się żyć zgodnie z tym, co głosi, jak sam siebie czyni pierwszym adresatem swych pouczeń.
Miał swą sferę intymnej samotności, tego wymagała jego pobożność i praca. Ale nie była to sfera tajności: spraw i zachowań celowo ukrywanych przed ludźmi. Nie było tak, że publicznie mówił jedno, a prywatnie co innego. Modlił się tak samo gorliwie w prywatnej kaplicy, jak w świątyniach w czasie wielkich zgromadzeń. Odnosił się z takim samym szacunkiem i życzliwością do dygnitarzy, jak do domowników, nawet jeśli te relacje naznaczone były zarazem indywidualnym charakterem. Całym swym życiem okazywał, że nie ma nic do ukrycia przed nikim. Godził się – jeszcze przed 16 X 1978 r., a zwłaszcza przez ponad ćwierćwiecze swego pontyfikatu – żyć niejako na oczach świata, aż po ostatnie chwile swej ciężkiej choroby, aż po śmierć. Kto nie wie, co znaczy „żyć autentycznie”, ten niech się przypatrzy, jak żył Jan Paweł II.
Odpowiedzialna sumienność
Jeszcze przed wyniesieniem na Stolicę Piotrową ks. Wojtyła otrzymywał coraz to nowe i coraz poważniejsze zadania i funkcje. Ich mnogość sprawia, że często ci, którzy są nimi obciążeni niektóre z nich traktują poważnie, inne zaniedbując. Ks. Wojtyle bodaj obca była taka skłonność. Kiedy został pracownikiem KUL, to dojeżdżał regularnie nocnym pociągiem do Lublina i głosił wykłady, które zawsze przygotowywał w całości in scriptis („Wykłady lubelskie” ukazały się wtedy, gdy już był papieżem, ale nie były one przeznaczone do druku; Instytut Jana Pawła II KUL opublikował je właśnie jako dowód jego rzetelnej pracy dydaktycznej). Jako kardynał nie mógł stale do Lublina dojeżdżać, ale nadal był Kierownikiem Katedry Etyki, więc dojeżdżał nieregularnie, ale także zapraszał nas do siebie – na jego koszt (od czasu biskupstwa nie odbierał bowiem pensji na KUL i te pieniądze przeznaczył na stypendia dla studentów oraz na takie właśnie dojazdy do Krakowa).
Wielu obowiązków nie mógł wypełnić sam, więc prosił o pomoc innych, robiąc jednak to, co do niego należy. Pierwsze wydanie „Osoby i czynu” pozbawione jest przypisów, bo kard. Wojtyła pisał swe dzieło nie mając czasu i możliwości, by uwzględnić całą literaturę przedmiotu; ale poszczególne partie książki dawał ks. prof. T. Styczniowi i innym do przeczytania i uwzględniał ich sugestie w ostatecznej redakcji tekstu. A kiedy – w ramach dyskusji nad tym dziełem – tenże ks. Styczeń dopomniał się o pełniejsze uwzględnienie perspektywy moralnej w prezentacji filozoficznej antropologii, postanowili obaj przygotować nową książkę pod roboczym tytułem „Człowiek w polu odpowiedzialności” – i ks. kard. Wojtyła swoją partię studium przygotował jeszcze przed jesienią 1978 roku.
Także na innych polach swej działalności kard. Wojtyła tę sumienną odpowiedzialność okazywał. Jako biskup Krakowa jeździł do Rzymu, także do Australii, USA i innych krajów – i regularnie przysyłał relacje z tych podróży i odbytych spotkań swoim diecezjanom. Nie musiał tego robić, ale wiedział, że jedzie nie jako prywatna osoba, ale jako biskup Krakowa i winien jest tę informację tym, których tam reprezentuje. Wciągał się coraz bardziej w prace Soboru Watykańskiego II, ale uznał, że i ta jego praca wymaga nie tylko przygotowania się do poszczególnych sesji soborowych (a przygotowywał się niezwykle sumiennie), ale także przekazania owoców tych obrad polskim, a zwłaszcza krakowskim, członkom Kościoła. Opublikował więc książkę „U podstaw odnowy. Studium o realizacji Vaticanum II”, a w swej archidiecezji zorganizował wiele lat trwający synod w nowym posoborowym stylu. Przykłady można mnożyć. Wszystkie one pokazują, jak sumiennie i rzetelnie traktował każdą powierzoną mu funkcję lub dzieło.
Otwartość na prawdę i jej pełnię
Dociekliwość w poszukiwaniu prawdy cechuje między innymi człowieka nauki, a kard. Wojtyła był człowiekiem nauki. Wspomniane seminaria krakowskie organizował zwykle w dniu (jednym w miesiącu) wolnym od duszpasterskiej posługi w archidiecezji i robił to z nie gasnącą ochotą. Ale i naukę różni uczeni różnie uprawiają. Dla K. Wojtyły ważne było, by uwzględnić możliwie szeroką paletę aspektów rozważanej sprawy. Więc nawet, gdy krytycznie odnosił się do poglądów niektórych autorów (D. Hume’a, I. Kanta, M. Schelera, K. Marksa), to szukał zarazem w ich poglądach tego, co warte jest uwzględnienia i rozwinięcia. W rozprawie habilitacyjnej uznał, że system M. Schelera nie nadaje się na podstawę dla teologicznej refleksji moralnej, ale dostrzegł doniosłość jego cennych analiz dotyczących podmiotowości ludzkiej osoby i odtąd usiłował łączyć metafizyczną perspektywę właściwą podejściu Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu z respektem dla podmiotu i jego przeżyć, jaki okazywali M. Scheler i inni fenomenologowie.
Zgłębiając tajemnice ludzkiej osoby dążył do ukazania całej jej pełni, nie tylko w wymiarze filozoficznym, ale i teologicznym, co znalazło szczególny wyraz w serii katechez środowych zatytułowanych „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”. To dążenie do poznania i zrozumienia całej prawdy sprawiała też, że K. Wojtyła uważnie słuchał innych i wciąż się uczył. Nie zmieniał łatwo swoich poglądów, zazwyczaj wyrastały one z gruntownych jego przemyśleń, ale czuł też potrzebę ich dojrzewania, nie tylko na polu naukowym. Przed objęciem Stolicy Piotrowej nie skupiał się zbytnio na sprawach społecznych (z wyjątkiem refleksji nad małżeństwem i rodziną), ale jako papież zetknął się z tak zwaną kwestią społeczną w całej jej dramatycznej rozciągłości – i poświęcał jej coraz więcej uwagi, zwłaszcza w encyklikach społecznych. Był gorliwym katolikiem, ale bolał nad podziałem Kościoła i szczególnie żarliwie zabiegał o to, by Kościół oddychał dwoma płucami: wschodnim i zachodnim. Rozumiał – z czasem coraz bardziej – ile cennych duchowych treści niosą inne religie, stąd jego inicjatywa wspólnych modlitw i wołanie o zaszczepienie chrześcijaństwa w krajach Azji i Afryki. Bolał nad tym, że rozeszły się drogi refleksji inspirowanej wiarą i myślenia naukowego (w tym zwłaszcza filozoficznego) i w encyklice „Fides et ratio” zachęcał do wznowienia dialogu pomagającemu lepiej poznać wielkie tajemnice świata, człowieka i Boga. Otwartość na prawdę i usilne poszukiwanie jej pełni znamionowały jego osobowość, a zarazem były ważnym elementem jego apostolskiej posługi.
Maryjny chrystocentryzm
Na koniec raz jeszcze wróćmy do duchowej sylwetki Jana Pawła II. W swym papieskim herbie umieścił pod wizerunkiem krzyża literę „M”, a swym zawołaniem uczynił słowa „Totus tuus”. Zarówno ten herb, jak i te słowa, trzeba pojmować integralnie. Oddawał się pod opiekę Maryi. Jego pobożność maryjna, wyniesiona z domu i podtrzymywana pielgrzymkami do Kalwarii Zebrzydowskiej i innych sanktuariów maryjnych, była szczera i głęboka. Zarazem całą tę maryjność umieszczał pod krzyżem, jakby chciał powiedzieć, że pod Jej opieką i na Jej wzór on też pod krzyżem staje, oddany bez reszty Temu, któremu Ona całe swe życie oddała.
Roztrząsano w swoim czasie, komu oddawał się Papież swym zawołaniem: Maryi czy Jezusowi? Niezbyt mądre to pytanie: jak można to wezwanie adresować do Maryi nie pamiętając, że musi ono oznaczać „Totus tuus” dla Boga w Jego umiłowanym Synu? Prawdziwa pobożność maryjna jest pobożnością najgłębiej chrystocentryczną. Tak żył i tak nauczał Jan Paweł II. Trafnie redaktorzy jednego z pism po pierwszych pięciu latach jego pontyfikatu umieścili na okładce („Time”?) wizerunek Papieża w koszulce sportowej z cyfrą „1” na niej wymalowanej i z podpisem: „biegnie po pierwsze miejsce dla Chrystusa”. Ale też zrozumiałe, że swe encykliki i inne ważne listy Papież z reguły kończy odwołaniem się do Maryi lub wprost modlitwą za Jej wstawiennictwem.
To oczywiście tylko niektóre wymiary świętości Jana Pawła II; wymiary, które mnie osobiście najbardziej zapadły w pamięć.