Każda religia, każdy system etyczny, każda spójna koncepcja psychologiczna zakłada jakieś formy pracy nad sobą. Co w takim razie różni chrześcijaństwo od innych systemów?
Wielki Artur Rubinstein był u szczytu sławy, kiedy dziennikarz zapytał go czy ćwiczy codziennie, bo jego gra sprawiała wrażenie tak lekkiej i naturalnej, jakby nie wymagała żadnej pracy czy wysiłku. Wirtuoz fortepianu odparł podobno:
Oczywiście, że tak! Jeśli nie ćwiczę jeden dzień, a potem siadam do fortepianu, moje ręce czują, że miały przerwę. Jeśli nie ćwiczę dwa dni, słyszę różnicę w jakości swojej gry. A jeśli nie ćwiczę trzy dni, zaczyna to już słyszeć także publiczność…
Aby cokolwiek osiągnąć w muzyce, trzeba ćwiczyć. Aby cokolwiek osiągnąć w sporcie – trzeba ćwiczyć. Aby osiągnąć cokolwiek w jakiejkolwiek dziedzinie – trzeba ćwiczyć, pracować nad sobą, rozwijać się. Jeśli nie będę nad sobą pracować – nic nie osiągnę. A jeśli już coś osiągnę i przestanę nad sobą pracować – szybko stracę to, co umiałem i (w najlepszym razie) popadnę w przeciętność.
Dokładnie ta sama zasada, oczywiście, odnosi się do naszego życia duchowego (czy, mówiąc szerzej, naszego człowieczeństwa w ogóle). Jedyną drogą postępu, rozwoju i wzrostu jest nieustanna praca nad sobą. Jeśli swoją duchowość zaniedbuję, skutek jest taki sam jak w przypadku zaniedbania talentu muzycznego, rozwoju intelektualnego czy sprawności fizycznej: regres. Nawet jeśli byłem w dziedzinie życia duchowego prawdziwym „wirtuozem”, jeśli zrezygnuję z pracy nad sobą, zaczynam się cofać.
***
Można powiedzieć, że to wszystko sprawy oczywiste. Każda religia, każdy (także pozareligijny) system etyczny, każda spójna koncepcja psychologiczna zakłada jakieś formy pracy nad sobą. Co w takim razie różni chrześcijaństwo od innych systemów? Czym różnimy się my, uczniowie Chrystusa – i nasza wizja pracy nad sobą – od tego, co proponują inne religie?
Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, musimy zadać sobie podstawowe pytanie: po co? Po co staramy się nad sobą pracować? Czemu ma służyć nasz wysiłek, próby walki ze słabościami, odwracania się od grzechu, stawania się lepszymi ludźmi? Do czego ma to wszystko prowadzić?
Bądźcie doskonałymi, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski – mówi nam Jezus (Mt 5, 48). Ale czemu to ma służyć? Po co mam się starać być „doskonały” (zwłaszcza, że przecież wiem doskonale że w tym życiu nigdy tego celu nie osiągnę)?
Po co ćwiczy muzyk? To oczywiste – żeby być lepszym muzykiem, lepiej grać, piękniej śpiewać. Po co trenuje i rozwija się sportowiec? Aby osiągać lepsze wyniki, wygrywać zawody, aby stanąć na podium. Po co nieustannie „uczy się” naukowiec? Aby zdobyć kolejne stopnie naukowe, aby dokonywać kolejnych odkryć, aby więcej wiedzieć. Oczywiście te umiejętności i zawodowa doskonałość przekładają się także na wiele innych spraw i korzyści: sławę, popularność, wyższe dochody, ciekawsze propozycje pracy, poczucie własnej wartości, pozycję społeczną…
Czy te same cele i założenia można odnieść także do rozwoju naszego życia duchowego? Można.
Czy rozwijając się duchowo mogę stać się człowiekiem sławnym i popularnym? Oczywiście że tak. Ludzie o wielkiej duchowości zawsze zwracają na siebie uwagę – choćby z tego prostego powodu że mają innym coś do przekazania. Trudno odmówić takiej zwyczajnej, po ludzku rozumianej sławy i popularności osobom takim jak Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty czy Thomas Merton. Trudno nie uznać za sławnych reprezentujących silną duchowość ludzi spoza kręgu chrześcijańskiego – wystarczy pomyśleć o Gandhim czy Dalajlamie.
Czy jednak którakolwiek z wymienionych tu postaci pracowała nad sobą i rozwijała swoją duchowość po to, aby być sławną? Na pewno nie.
A czy pracując nad sobą i rozwijając się można zyskać na poziomie materialnym? Na pewno tak. Bo człowiek głębszy i bardziej ludzki napisze lepszą książkę czy wiersz, skomponuje lepszą muzykę, zwykle będzie lepszym (choć może bardziej wymagającym) szefem, lepszym i bardziej solidnym pracownikiem, bo będzie wiedział że wielkość przejawia się także w codzienności – więc będzie z większym sercem i oddaniem wykonywać swoją pracę, jakakolwiek by ona nie była. Bo – bądź co bądź – rozwój i wzrost duchowy sprawiają, że w sercu człowieka pojawia się ta specyficzna mądrość, która przecież przekłada się także na praktyczne aspekty życia.
Czy jednak człowiek duchowy pracuje nad sobą i wzrasta po to, aby lepiej ustawić się w życiu i więcej zarabiać? Na pewno nie (mało tego – często zdarza się przecież, że pogłębiona duchowość prowadzi go do decyzji o rezygnacji z wielu materialnych korzyści i wygód).
A co z poczuciem własnej wartości? Czy rozwój duchowy i praca nad sobą mogą sprawić, że moje poczucie własnej wartości wzrośnie? Oczywiście, że mogą. Jeśli nad sobą pracuję, jeśli staram się walczyć ze swoimi wadami, konsekwentnie stawać się lepszym, rozwijać, ćwiczyć w dobru – to mam pełne prawo do tego, żeby „dobrze się z tym czuć”. Nie chodzi mi o negatywnie rozumiane „samozadowolenie” prowadzące do przekonania o własnej wielkości, a co a tym idzie – do stagnacji. Nie mówię także o postawie wywyższania się nad innych, o czuciu się „lepszym”. Chodzi mi o zwykłe, ludzkie, absolutnie pozytywne poczucie, że robię to co robić powinienem i że „jestem na dobrej drodze” (nawet jeśli to droga pod górkę i jeśli zdarzają się na niej upadki).
Czy jednak pracujemy nad sobą po to, żeby lepiej się czuć, żeby mieć lepsze mniemanie o sobie? Jeśli tak, to daleko nam do chrześcijańskiej wizji rozwoju i pracy nad sobą.
***
Co zatem powinno być celem chrześcijanina, który pracuje nad sobą i stara się być coraz lepszy? A może należałoby raczej zapytać nie „co”, ale „kto”?
Nie pieniądze, status czy pozycja społeczna – to (mam nadzieję) oczywiste dla nas wszystkich. Nie sława i podziw otoczenia. Także nie dobre samopoczucie czy abstrakcyjnie rozumienia „doskonałość”. Naszym celem, jedynym podstawowym sensem pracy nad sobą jaką podejmujemy, jest konkretna Osoba.
To trochę tak, jak z miłością: jeśli naprawdę mi na kimś zależy to staram się panować nad swoimi wadami i stawać się coraz lepszym dla tej osoby. Nie, nie po to żeby ją „zdobyć” (czyli wmówić jej, że jestem kimś innym, niż w rzeczywistości) – ale po to, żeby ta osoba była ze mną bardziej szczęśliwa, żeby nie cierpiała z powodu moich wad, żeby moje słabości nie były przyczyną jej smutku.
Ostatecznym celem chrześcijańskiej pracy nad sobą, chrześcijańskiego „doskonalenia się”, zawsze jest sam Bóg. Bóg który jest doskonały, jest samym dobrem i miłością – a my, mając świadomość że nigdy nie będziemy tacy jak On, staramy się przynajmniej na miarę naszych ludzkich możliwości zmierzać w Jego stronę.
Pracuję nad sobą, staram się codziennie stawać lepszym człowiekiem, czynić dobro, rozwijać swoje cnoty i talenty, trzymać w ryzach słabości, walczyć z wadami – po to, aby w ten sposób odpowiedzieć na Jego miłość. Aby odpowiedzieć na ten nieskończony kredyt zaufania i tę wielką „wiarę w człowieka”, jaką On nas obdarza. Aby ostatecznie przyjść do Niego i trwać w jedności z Nim we wspólnocie zbawionych.
To oczywiście nie oznacza, że pracując nad sobą i starając się mogę „zasłużyć” na zbawienie czy na miłość Boga. Zasłużyć na zbawienie się nie da (tylko „łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna”). A Jego Miłość mamy bez żadnych zasług z naszej strony – przecież On „ukochał nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”. Więcej: gdyby nie ta uprzedzająca Miłość, żadna praca nad sobą w ogóle nie byłaby możliwa.
Jeśli pracę nad sobą postrzegamy jako pewną drogę, to choć droga ta może być trudna, męcząca, pełna wybojów czy wręcz pułapek, choć często mamy poczucie, że wiedzie stromo pod górę – to zawsze możemy być na tej drodze pewni przynajmniej jednego: celu. Cel naszej drogi jest stały, pewny, niezmienny i niewątpliwie wart tego, aby do niego podążać. I co chyba jeszcze ważniejsze – nie jest to cel abstrakcyjny, nieokreślony, opisywany w jakichś czysto teoretycznych kategoriach „doskonałości” czy „słuszności”, wynikający z dążenia do perfekcji i ideału.
Naszym celem jest Spotkanie. Naszym celem jest Miłość. Naszym celem jest konkretna Osoba, która czeka na nas u kresu tej drogi – a jednocześnie (paradoksalnie) towarzyszy nam w każdym jej momencie.
Czy uda nam się osiągnąć doskonałość? Nie – bo tylko Bóg jest doskonały. Czy uda nam się do końca zwalczyć swoje wady i słabości? Nie, bo zawsze będziemy tylko ludźmi, a więc i grzesznikami. Czu uda nam się dojść do Nieba nieskalanymi, bez grzechu? Nie, bo jak dotąd udało się się to tylko jednemu „zwyczajnemu człowiekowi”: Matce Jezusa, której serce Bóg przygotował na przyjęcie swojego Syna.
Jeśli jednak w ogóle będziemy iść tą drogą, to zapewne uda nam się dotrzeć nią tak daleko, jak On to dla nas zaplanował. Niektórzy z nas – prawdziwi Wędrowcy, tacy jak Jan Paweł II czy wielu świętych – zajdą bardzo daleko. Inni – słabsi, mniejsi – przejdą może tylko niewielki odcinek, ale to nie szkodzi: jeśli tylko będą szli, to w miejscu do którego dotrą na pewno będzie na nich czekał Ten, który jest celem drogi.
I On sam poprowadzi ich dalej.