Duchowa przyjemność bycia ludem Bożym
Niezwykle radosne w chrześcijaństwie jest doświadczenie otwarcia na drugiego człowieka. Ponieważ wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Ojca, to jesteśmy dla siebie braćmi i siostrami. Po pierwsze znika podział na tych co należą do naszej bandy, więc ich lubimy i chronimy, i tych co nie należą, a więc są dla nas zagrożeniem, dlatego możemy ich nie lubić, a wręcz mamy prawo do ich prześladowania i eliminacji. Po wtóre przestajemy się bać spotkania z innymi, ich osądów, myśli i słów, co w konsekwencji sprawia, że żyjemy bardziej autentycznie nie koncentrując się nad stworzeniem bezpiecznego obrazu samych siebie.
Chrześcijaństwo zmieniło obraz drugiego człowieka. Przestaliśmy być dla siebie wilkami, a staliśmy się bliźniakami (to słowo jakoś do mnie bardziej przemawia niż trochę wyświechtany bliźni). Chrześcijaństwo to propozycja spotkania, gdzie dzięki Bogu drugi człowiek jest bratem, a nie wrogiem.
Przynależność do Ludu Bożego jest czymś radosnym i wyzwalającym. To możliwość zbudowania nowych relacji, otwarcia, bezpieczeństwa, czyli wszystkiego co zawiera się w pojęciu wspólnoty – wspólne udzielanie się, współobdarowanie, jedność. Brakuje nam bardzo takiej autentycznej radości z bycia wspólnotą. Wciąż boimy się siebie nawzajem, nie potrafimy zaufać, przejść ponad podziałami, nacieszyć się różnorodnością. Kościół nie tylko pozwala, ale wręcz zachęca do tej różnorodności opartej na uszanowaniu unikalności poszczególnego człowieka – osoby, która jest arcydziełem Boga samego. Czasem wygląda jakbyśmy z trudem ponosili koszty zbawienia – konieczność bycia z innymi. Przypominamy kogoś, kto jest członkiem Kościoła z przymusu – bo poza nim nie ma zbawienia, a nikt nie chce się męczyć na wieki. Niestety wygląda na to, że częściej widzimy Kościół jako obowiązkową instytucję, której nie da się ominąć, jak chce się żyć na wieki. Trochę jak ZUS i emerytura. Wiemy, że płacimy więcej niż zyskujemy, ale nie da się inaczej bo taki jest system. No właśnie nie! System jest zupełnie inny. Wokół nas są niesamowici ludzie. Każdy inny i wyjątkowy. Co więcej wnosimy we wspólnotę całą naszą słabość, a Kościół przez to nie upada, bo miłość i łaska Boga są większe niż nasza grzeszność.
Ta niedoskonała wspólnota jest więc dla każdego. Niezależnie co do niej wniesie jako wiano – świętość, czy grzeszność, w dowolnych proporcjach. Kościół nie jest perfekcyjny, bo inaczej, ani na pewno ja, ani chyba też Ty nie zmieścilibyśmy się w nim. Kościół jest święty świętością Boga, ale jednocześnie słaby naszą grzesznością. To Bóg jest doskonały, a nie my. Dlatego wielką radością tej wspólnoty jest każdy, kto chcą stać się jej częścią postanawia zmienić swoje życie i bardziej upodobnić do Jezusa Chrystusa, naszego Pana, Mistrza i niedoścignionego Wzoru. Uświadamiamy sobie także, że Kościół to wspólnota, która niejako się wydarza, kiedy poszczególny człowiek, mniej lub bardziej świadomie chce wejść we wspólnotę z Bogiem i ludźmi. Wszędzie, gdzie podejmowana jest taka próba, tam wydarza się Kościół i jednocześnie tam, gdzie jest Kościół, tam dzieje się wspólnota z Bogiem i ludźmi.
Kościół to szpital polowy, jak zwykł mówić papież Franciszek. Jest pełen chorych i rannych. Jednocześnie jest miejscem schronienia dla poszkodowanych, gdzie mogą odnaleźć bezpieczeństwo, pomoc i leczenie. Przyjmujemy każde, nawet najcięższe przypadki, nikogo nie odsyłając do domu bez terapii. Co ciekawe chorzy pomagają sobie nawzajem, pochylając się nad swymi niedoskonałościami i posługując sobie w drobnych sprawach, każdy jak potrafi. Lekarz jest jeden – Bóg, ale opiekujących się sporo. Lekarze czasem mówią z odrobiną ironii, że świat dzieli się na chorych i niezdiagnozowanych. W tym duchowym szpitalu polowym każdy na coś cierpi, nawet jak sobie z tego do końca nie zadaje sprawy. Jednocześnie jak potrafimy wspieramy siebie nawzajem zdając sobie sprawę z własnej grzeszności. Czasem terapia jest długotrwała i nie wychodzimy po niej wolni od słabości, ale na pewno zdolni do życia pod warunkiem ścisłego przestrzegania zaleceń lekarza, wspierania siebie nawzajem i korzystania z lekarstw – sakramentów. Tam gdzie choroba, tam także ból, przykry zapach i niemiłe widoki. Tak jest też Kościół pełen grzeszników, którzy krzyczą o pomoc, bo boli za bardzo i już nie da się zwalczyć choroby domowymi sposobami. Dlatego od samego początku był atrakcyjnym i poszukiwanym miejscem przez tych, co najbardziej pogubili się w swoim życiu. Jednocześnie był wezwaniem dla tych, co mieli się całkiem dobrze, przynajmniej we własnym mniemaniu, aby się dobrze przebadali, czy czasem nie kryją w sobie śmiertelnej choroby, co to się jeszcze nie ujawniła, ale już drąży ich od środka.
Niestety czasem zasłaniamy piękno Kościoła swoimi wewnętrznymi sporami i rozbiciem. To wielkie zgorszenie towarzyszy wspólnocie Ludu Bożego od samego początku. Tylko zjednoczeni z Bogiem i sobą nawzajem jesteśmy czytelnym znakiem dla świata. Chodzi tu zarówno o wymiar powszechny, jak i lokalny, urzeczywisnienia się Kościoła. Skoro w parafii nie potrafimy się dogadać z poszczególnymi wspólnotami, nie dostrzegając piękna i konieczności różnorodności, aby było miejsce dla każdego, to jak przekonać, tych co stoją z boku, niejako przyglądając się, że wejście w głębszą wspólnotę z Bogiem i ludźmi to coś pięknego, porywającego i przemieniającego życie? Co więcej potrafimy się pogryźć nawzajem nawet w obrębie Ruchu, próbując wywalczyć sobie wiodącą pozycję, czy też autonomię. Nie dostrzegamy, że piękno jest właśnie w jedności, która zakłada różnorodność. Potrzebujemy siebie nawzajem. Nie możemy być Ruchem eklezjalnym bez zachwycenia się pięknem, złożonością i jednością Kościoła. Tu musi być miejsce dla każdego. Tylko jeśli będziemy wspólnie tworzyć tę wspólnotę, a nie tylko współpracować jak partnerzy biznesowi, będziemy znakiem Żywego Kościoła. Potrzeba nam ucieszyć się tym, że razem tworzymy ten Ruch. Że nie jest on tylko sumą duszpasterstw stanowych, ale płynną drogą formacyjną, którą można zacząć nawet w dzieciństwie, a poprowadzi nas aż po kres naszych dni na ziemi.
Papież Franciszek używa zwrotu „duchowa przyjemność”. Jest to swoista nowość, ale tylko w warstwie języka. Sens od wieków przewija się w nauczaniu Kościoła. Zwłaszcza podczas Soboru Watykańskiego II jak i po nim, widzimy idee Kościoła jako wspólnoty i radość bycia jego częścią. Jednak przyjemność to coś jeszcze więcej. Wszak pragniemy przyjemności, która sama w sobie nie musi być grzeszna. Nie każda przyjemność jest grzeszna, choć grzech z reguły wydaje się być, przynajmniej dla nas, przyjemny. Tutaj jednak chodzi o głębszy sens odnalezienia zadowolenia z bycia z innymi wobec Boga. To naprawdę coś nie tylko pięknego w sensie estetycznym, ale i radosnego oraz miłego. Dlatego mowa jest o przyjemności, czymś co jest upragnione i chciane. Można też powiedzieć o zaspokojeniu najskrytszych pragnień obecności i towarzyszenia innych, akceptacji, bezpieczeństwa, szczęścia i to wszystko na dodatek w perspektywie nieskończoności.
Nie możemy traktować przynależności do Kościoła tylko w aspekcie konieczności, tudzież przymuszenia się. Bycie członkiem Ludu Bożego to przywilej, radość, przyjemność, ale i też zadanie. Zapewne wiele nas będzie kosztować, ale w życiu cenimy sobie tylko to, co wiele od nas wymagało. Można powiedzieć, że tyle warte ile kosztuje. Czasem spotykam chrześcijan, co jeszcze muszą pójść na mszę, czy pomodlić się, albo zrobić coś dla innych. Kluczowe jest tu „muszę”. W życiu Kościoła mamy zupełnie inną perspektywę, nie tyle poczucia obowiązku, czy konieczności, ale odkrycie piękna, radości, przyjemności i owocności. Zdajemy sobie sprawę, że czasem dla osiągnięcia większego dobra trzeba postawić sobie samemu wymagania. Wszak trenując wytrwale wspinamy się na szczyty mistrzostwa. Ale nie robimy tego dla wyników, ale dla rozwoju. Nie zawsze będzie to łatwe, czy przyjemne, ale na pewno owocne dla nas i dla innych. Bycie częścią Kościoła to przygoda na całe życie. Czasem spokój, a czasem „jazda na maksa bez trzymanki”. Ale zawsze poczucie sensu i doświadczenie wspólnoty.