Propozycję drogi abstynencji uważałem za zamach na moje "ja"
W mojej rodzinie nie było problemu alkoholowego ani sam nie byłem uzależniony. Nie mogę więc napisać, że dokonało się u mnie spektakularne nawrócenie w tym względzie. Tak zwana „normalność” nie miała jednak tego „czegoś”, czego długo nie mogłem sobie uświadomić.
Pochodzę z małego miasta. Miałem bardzo udane dzieciństwo i wspaniałą, kochającą się, tradycyjną rodzinę. W naszym domu używało się alkoholu bardzo okazyjnie, nikt nie przesadzał. Nie miałem więc okazji oglądać pijaństwa podczas rodzinnych uroczystości. Dorastając wyobrażałem sobie, że moje życie będzie przypominać to rodzinne.
Wraz z rozpoczęciem studiów spotkałem się z wieloma okazjami do tzw. świętowania. Już wtedy pojawiła się refleksja – czy muszę robić to co inni? Dużą rolę w moim życiu odegrało wtedy duszpasterstwo akademickie. Wkrótce poznałem dziewczynę. Z biegiem czasu zaczęliśmy planować naszą przyszłość. Kiedy staliśmy się narzeczonymi, pojawiły się tematy związane zarówno ze ślubem jak i z weselem. W większości spraw byliśmy zgodni. Różnica zdań wyniknęła w trakcie omawiania menu naszej uroczystości. Moja narzeczona proponowała aby wesele było bezalkoholowe, ja stałem na stanowisku, że gości należy podjąć należycie, czyli nie odmawiać trunków. Teraz, po kilkunastu latach naszego małżeństwa, trochę żałuję, że postawiłem na swoim.
Wraz z rozpoczęciem nowej drogi życia zauważyliśmy, że nam czegoś brakuje. Zaczęliśmy szukać dla siebie formacji. Po roku zastanawiania się i poszukiwań zostaliśmy członkami nowego, „młodego” kręgu Domowego Kościoła. Na jednym ze spotkań pojawił się temat życia w prawdziwej wolności. W myśl przysłowia: „uderz w stół, a nożyce się odezwą” sprawa bardzo dotknęła mnie osobiście. Wywołałem dyskusję, po której obraziłem się na wszystkich. Propozycję drogi abstynencji uważałem za zamach na moje „ja”. O głębszym sensie podjęcia tego trudu wtedy jeszcze nie myślałem.
Pierwsze rekolekcje przeżyliśmy bardzo głęboko, drugie również. W temacie tradycyjnego używania alkoholu uparcie trwałem jednak przy swoim.
W 1998 roku pojechaliśmy, z naszym 2,5 letnim synkiem, na rekolekcje II stopnia do Ziębic. Pamiętny exodus sprawił, że coś we mnie drgnęło. Zacząłem zastanawiać się nad rzeczami, które mógłbym zostawić, uwolnić się od nich. Czy mógłbym coś z siebie ofiarować...?
Rekolekcje dobiegały końca a ja ciągle rozmyślałem. Oddałem wszystko Panu Bogu. Dzień wspólnoty w Bardzie Śląskim okazał się dla mnie dobrą okazją do podjęcia ważnej decyzji. Kiedy nadszedł czas uroczystego składania deklaracji, w pobliżu naszej ławki pojawiło się okrągłe światło. Odwróciłem się i spojrzałem w górę. Poprzez witraż przedstawiający Ducha Świętego w postaci gołębicy, do pogrążonej w wieczornym mroku świątyni, zajrzało właśnie zachodzące Słońce. Był to taki miły i ciepły akcent, który dodał mi odwagi. W szpalerze witających nowych członków krucjaty, ujrzałem uradowaną moją rodzinę. Wróciliśmy do ławki, światła już nie było.
Od tego czasu minęło ponad 13 lat. Od początku założyłem, że podpisuję deklarację w celu modlitwy za kogoś konkretnego. Wstąpienie do Krucjaty stało się ponadto stylem życia naszej rodziny. Wraz z żoną (przede mną w KWC) cieszymy się życiem w trzeźwości. Staramy się też przekazywać wartości z nią związane naszym dzieciom.
Przed wstąpieniem do krucjaty miałem wrażenie, że odmawiając picia alkoholu, ciągle się tłumaczę. Argumenty zmieniałem w zależności od sytuacji. Teraz, dzięki Bogu, z odmową nie mam najmniejszego problemu. Czuję się wolny. Obym zawsze pamiętał, że to nie moja zasługa i umiał dziękować za dar życia w trzeźwości.