Przypominała mi się sytuacja uczniów, którzy znaleźli się przy Panu Jezusie w okresie, gdy wyruszył on w ostatnią drogę w kierunku Jerozolimy
Modliłam się akurat Godziną w ciągu dnia, kiedy usłyszałam dość mocny atak kaszlu Ojca. Byliśmy do tego przyzwyczajeni, bo Ojciec miał bronchit i kaszel stale mu towarzyszył. Ale to, co usłyszałam, zaniepokoiło mnie. Postanowiłam, że zorientuję się co się dzieje. Właśnie w tej samej chwili usłyszałam Gizelę, która wołała mnie, żebym przyszła do pokoju Ojca, bo coś z nim się dzieje. Natychmiast tam się udałam. Będąc jeszcze na schodach, zobaczyłam w drzwiach naszego domu pana doktora Fritscha, który właśnie przyjechał. Razem, w trójkę poszliśmy do pokoju Ojca.
To był dla mnie ważny moment. Ojciec siedział na łóżku, odwrócił się w naszym kierunku; gdy wchodziłam do pokoju, Ojciec popatrzył na mnie, a ja w tym spojrzeniu zobaczyłam z jednej strony jakby jego bezradność a z drugiej - pokój. Uświadomiłam sobie, tak dzisiaj o tym myślę - że to było ostatnie spojrzenie, którego doświadczyłam.
A później Ojciec już tylko zdążył powiedzieć lekarzowi, że traci przytomność i osunął się na łóżko. Zaczęła się akcja ratunkowa. Pan doktor „zatrudnił" nas z Gizelą do pomocy, robiłyśmy to, co można było robić przeplatając to jakoś modlitwą. Wiem, że ileś razy zaczynałyśmy modlić i to po łacinie Ave Maria. Nigdy nie skończyłyśmy tej modlitwy, nie udało nam się odmówić jej do końca. Wciąż zaczynałyśmy od początku, nie mogąc skończyć.
W którymś momencie pan doktor oświadczył, że nie jest już nic w stanie zrobić. W pierwszym momencie nie umiałyśmy w to uwierzyć. Jak to? Nie można nic zrobić? To jak gdyby nie docierało do naszej świadomości, że stan jest tak poważny. Ale tak, jak powiedział lekarz, tak też za chwilę się stało - Ojciec zmarł. Pan doktor stwierdził to wobec nas. Jedyna myśl, która wtedy przyszła do głowy to: stało się.
Wiadomo, że w takich momentach konieczność podjęcia różnych spraw działa mobilizująco. I chyba dość przytomnie się w tym momencie znalazłyśmy. Zajęłyśmy się przygotowaniem Ojca do pogrzebu. Później - przekazywaniem informacji o jego śmierci różnym osobom, także do biskupa Szczepana Wesołego. Prosił on żeby zorientować się czy Ojciec nie zostawił jakiegoś testamentu. Wcześniej nic nie wiedziałyśmy na ten temat, Ojciec nie zdradzał tego, że napisał testament, ale zabrałyśmy się z Gizelą za przeszukanie jego rzeczy osobistych w pokoju. Odkryłyśmy ze zdziwieniem, że jest testament! Napisany własnoręcznie w specjalnym zeszycie. Kiedy przeczytałyśmy ten testament, to właściwie brakło nam słów. Nie dość, że odnalazł się testament, ale taki Testament! Bardzo byłyśmy poruszone jego treścią.
Później kolejne wyzwania przychodziły, jedne po drugim. Trzeba było poszukać jakieś słowa - motta, które oddawałoby w sposób istotny postawę wewnętrzną Ojca. Mnie to przypadło w udziale. Kiedy przeczytałyśmy Testament, w sposób jednoznaczny narzuciło mi się, że tym tekstem powinien być fragment Listu do Galatów 2, 20: Umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie. Ten tekst znalazł się najpierw na dekoracji w sali w Marianum a później na krzyżu nagrobnym Ojca (na cmentarzu w Carlsbergu).
Gdy wracam do tych wydarzeń związanych ze śmiercią Ojca, to pamiętam naprawdę pokój. Coś, co się stało tak nagle i niespodziewanie, we mnie przynajmniej, ale to chyba towarzyszyło nam wszystkim, nie wywołało jakiejś reakcji zagubienia, wystraszenia, lęku, który by nas paraliżował. To wszystko zostało nam jakby odjęte.
W następnych dniach już po pogrzebie uświadomiliśmy sobie, że jakkolwiek trudne były sprawy związane z naszą egzystencją w Carlsbergu, to jednak musimy zmierzyć się z tą sytuacją, wejść w nią.
Refleksje dokonywały się na wielu płaszczyznach, także uświadomienie sobie faktu odejścia i co to znaczy dla nas? Dlaczego Pan Bóg w tym momencie i w takich okolicznościach zabrał Ojca? Ponieważ znałam go bardzo długo, wiem, że ze śmiercią spotykał się już parokrotnie w swoim życiu. Nigdy nie wyrażał jakiegoś lęku przed śmiercią. Zawsze przeżywałyśmy mocno słowa Ojca, gdy mówił, że „ze śmiercią trzeba się oswoić" lub też: „Najlepiej żeby się udało umrzeć przed własną śmiercią". Tak mówił o potrzebie umierania na płaszczyźnie duchowej. Widziałam i wiedziałam, że graniczne sytuacje nie wyprowadzały Ojca z równowagi, zachowywał w nich spokój. Im trudniej było - tym bardziej ten spokój w jego zachowaniu był widoczny.
Wiele było tych sytuacji trudnych, ale to w czym uczestniczyłam w Carlsbergu i też co dane mi było zobaczyć w przeżywaniu Ojca wydaje mi się, że było czymś, jakby gatunkowo innym. Niejednokrotnie jak patrzyłam na jego doświadczanie sytuacji carlsberskiej, to sobie myślałam, że chyba się zbliża kres jego życia. Przychodziło mi to nieraz do głowy, właśnie w sytuacji, gdy było widać, jak bardzo jest doświadczany przez Pana Boga. To nie były tylko trudności zewnętrzne, ale - tak to odczytywałam - Ojciec musiał sam doświadczyć jakiejś swojej wielkiej niemocy. To się jakoś objawiało na zewnątrz. Teraz jednoznacznie narzucało się skojarzenie, że spodobało się Panu doświadczyć Go, wszelkiego rodzaju cierpieniami: zewnętrznymi i wewnętrznymi. Ta niemożność zaradzenia różnym sytuacjom zewnętrznym powodowała wchodzenie coraz głębiej w poddawanie się Panu Bogu i czynienia z siebie daru całkowitego - jeśli Bóg tak chce. Zresztą to też się przejawiało w jego homiliach, w których naprawdę wybrzmiewały jego wewnętrzne doświadczenia.
Patrząc na Ojca w tamtym czasie przypominała mi się zapisana w Ewangelii sytuacja uczniów, którzy znaleźli się przy Panu Jezusie, w okresie gdy wyruszył on w ostatnią drogę w kierunku Jerozolimy, gdzie miał się dokonać najważniejszy akt. On ich do tego przygotowywał, ale jakże to było dla nich trudne.
Widziałam, jak mnie samej było trudno przyzwyczaić się do słabego Ojca. Pomyślałam sobie, że doskonale rozumiem tych apostołów, którzy mówili Jezusowi „Nie może ci się coś takiego przytrafić". Po prostu człowiek nie chce mieć słabego Boga, słabego autorytetu. Ten Ojciec, który zawsze był mocny, który był oparciem, zawsze znajdował wyjście z każdej sytuacji - nagle jest tak doświadczany, że musi mówić: nie wiem, nie wiem, nie wiem. Odzywała się taka pokusa w człowieku: dlaczego?
Dla mnie osobiście to było bardzo ważne doświadczenie, żeby chcieć towarzyszyć w takiej drodze, która - przyznaję - na pewno nie była łatwa. Ten czas poczytuję sobie jako wielką łaskę, że mogłam tam być i doświadczać tego wszystkiego, co było udziałem - w pierwszym rzędzie Ojca, ale także i naszym, przez fakt bycia razem z nim w tej sytuacji.
Inna refleksja, która też mi się jawiła niejednokrotnie była związana z pytaniem czy nawet stwierdzeniem, które tu i ówdzie słyszałam „tak, odszedł za szybko", „tyle jeszcze mógł zrobić". Sama siebie pytałam: czy też tak myślę? Właściwie mogę powiedzieć, że nie myślałam tak. Prawdą jest, że było we mnie pytanie o znak tego odejścia, to się pojawiało. Niejednokrotnie myślałam: przecież to musi coś znaczyć. To się stało tak nagle, w takim momencie... O co tu chodzi? Przecież Pan Bóg niczego przez przypadek nie robi.
Wydaje mi się - tak to wtedy odczytywałam i tak to do tej pory widzę, że właśnie to niby przedwczesne odejście, pozwoliło nam dostrzec głębię życia duchowego Ojca. Ojciec nie był postrzegany przez wielu ludzi, którzy nawet dość blisko z nim współpracowali, jako człowiek wewnętrzny. Zawsze był postrzegany jako świetny organizator, jako człowiek, który idzie przebojem przez życie, ze wszystkim sobie radzi - a ten wymiar duchowy życia Ojca dla wielu był zakryty.
Tak sobie nieraz myślałam i myślę, że właśnie dzięki temu, że odszedł w takim momencie mogliśmy i możemy w dalszym ciągu wnikać w to jego doświadczenie życia duchowego, jego zapiski stały się dla nas jawne. To jest jakimś ogromnym skarbem, ale też - tak to odczytuję - wielką wskazówką. To, co było niewidzialne dla wielu oczu, że fundamentem tego wszystkiego, co czynił, co dostrzegaliśmy z zewnątrz było głębokie życie duchowe, przeżywane w perspektywie czynienia z siebie całkowitego daru (co potem wyraził w Testamencie). Taka była logika jego życia duchowego, to było źródło jego mocy, które przynosiło potem owoce w jego działaniu. Źródłem skuteczności wszelkiego działania jest więc coś, co jest bardzo głęboko w sercu człowieka, bycie do dyspozycji Bożych planów zbawczych, bycie w relacji posłuszeństwa do woli Boga Ojca. Z tego pragnienia oddawania się w posłuszeństwie Chrystusowi wynikają inspiracje do działania. Z tego się rodzi też głęboka modlitwa, z modlitwy przychodzi rozeznanie a to dopiero może prowadzić do skutecznego działania.
Czy będziemy się zastanawiać 20, 30 czy 50 lat po śmierci Ojca: co nam zostawił? Czego nas uczył? W co najgłębiej chciał nas wyposażył? To droga wewnętrznej dyspozycyjności, całkowitego daru. Kiedyś mówiliśmy bardziej o „bezgranicznym oddaniu" dla Pana Boga i dla Jego spraw. To zasada, którą głosił: agere sequitur essere, a która w jego życiu w pełni była widoczna. To jest też pewna wskazówka i wytyczna dla mnie, ale też i dla nas i dla Ruchu, żeby od tego rozpoczynać myślenie o tym, co dalej? Z tej głębi, na którą Pan Bóg chce nas wprowadzić, skoro dał nam takiego Założyciela. To jest też i droga dla nas, i dla Ruchu.