Kapłan, który się stacza, z całą pewnością potrzebuje rekolekcji. W zasadzie, to każdy ich potrzebuje, a staczającemu się księdzu przydałyby się dodatkowo łańcuchy na koła. Podjazd na Kopią Górkę pokonał kilku śmiałków, ich pojazdy zaległy w zaspach. Przypomniały mi się przestrogi wykrzykiwane w czasie Paschy na Oazie IIO: „kości szemrzących pokryją pustynię”. Czyżby księża narzekali po drodze? Skądże znowu!
Po kolei, zostawmy na razie biedaków unieruchomionych w śniegu. Wpierw wyjaśnię, co przyciągnęło nas na Kopią Górkę.
Każdy kapłan, raz do roku, ma obowiązek uczestniczyć w rekolekcjach kapłańskich. Ponad 60 duchownych z całej Polski (i jeden z Niemiec) wpadło na ten sam pomysł: jedźmy do Krościenka. Spotkaliśmy się tam w poniedziałek, 22 XI br. Trudno było dojechać z powodu śniegu, ale wszyscy (!) dotarliśmy bezpiecznie. Od początku więc wchodziliśmy w atmosferę oazową: pokonać trudności! Na miejscu, wpisani w recepcji, spotkaliśmy się po raz pierwszy z ks. Janem Konarskim, prowadzącym rekolekcje. Ks. Jan zaczął od gróźb: mimo, że sam nie lubi suchego, naukowego gadania, to jest teologiem i może mu się przydarzyć, że jak teolog przemówi; rekolekcje kapłańskie natomiast prowadzi po raz pierwszy. Trudno, jak rekolekcje, to i pokuta, wszyscy postanowili pozostać. Trzeba przyznać, że od strony naukowej przygotowanie ks. Konarskiego robi wrażenie: studia w Paryżu, wykłady w stołecznym Wyższym Seminarium Duchownym. Okazało się też, że nie ma w sobie nic z sennego profesora, działającego na słuchaczy jak waleriana. Jakżeż myśmy go słuchali… Świeckim czytelnikom należy się zwrócenie uwagi na doniosłość tego faktu: gromada księży słuchająca z zainteresowaniem cudzych kazań — imponujące!
Wspólny dla całych rekolekcji temat to: „Kapłan jako sługa i uczestnik życia sakramentalnego”. Na początku rekolekcjonista zwrócił uwagę na… ależ to drętwo brzmi. Poprawię się: nie
„zwracał uwagi na”, nie „podkreślał”, nie „podnosił problemu”. Mówił z serca to co myśli i czuje. Zaczął od błędów, w których mogliśmy się odnajdywać. Sakramenty można traktować podmiotowo, lub przedmiotowo. Przedmiotowo, czyli tak jak rzecz. Ładnie wyjaśnia się dziecku, mówiąc, że łaska jest jakby woda: płynie do człowieka, może być dużo, albo więcej. Można je przeliczać na sztuki, mówiąc o kolejnej łasce. Malec więcej nie pojmie, gorzej, jeśli nie wyjdzie z takiego myślenia dorosły. Zgubi wtedy rozumienie sakramentu i łask z niego płynących, jako bliskości z Bogiem, wzajemnej miłości, w której dwoje jest na siebie otwartych. Wyjdzie za to magia: jeśli to zrobię — skorzystam, prawidłowe wykonanie obrzędu zapewni mi pomyślność. Człowiek traktujący przedmiotowo sakramenty będzie je sprawował bardzo starannie, ale bez pobożności. Nie potrzebuje Boga — odmówił przecież np. nowennę do św. Judy Tadeusza, a to musi przynieść szczęście. Podmiotowo zaś, to znaczy „osobowo”. Wcale jednak nie znaczy „lepiej”. Błędy, które zdarzają się zwłaszcza we wspólnotach: nastawienie w czasie modlitwy na osobę… własną. Ja tak przeżyłem tę Komunię Św., ta spowiedź była taka mocna… I tu gubi się Pan Bóg, przykryty zachwytami nad własnym wnętrzem. Tak źle, i tak niedobrze. Co zrobić? Mądrze to połączyć. Może pamiętasz z „Dwójki”, drogi Czytelniku, że „pascha” znaczy „przejście”. Wierzący ma być człowiekiem paschalnym, przechodzącym łatwo od rzeczy, jaką — w pewnym sensie — jest sakrament, do osoby, którą jest Bóg. Bez zatrzymania i bez zboczenia z kursu. Ja sam zresztą bardziej staję się osobą, kiedy nakieruję się nie na siebie, ale na inne osoby: na Boga, na bliźniego.
Przypatrzyliśmy się bliżej sakramentowi chrztu. Nie tylko dlatego, że to pierwszy sakrament. To chrzest jest najbardziej „dla mnie”. „Komunia” to przecież „wspólnota”, umieszcza mnie w szerszej grupie. Kapłaństwo jest dla innych, nie dla samego kapłana. Chrzest natomiast sprawia, że ja, właśnie ja mogę być zbawiony. Skąd brałbym siły do pomagania innym, gdybym sam ich skądś nie czerpał? Chrzest i jego skutki to pierwsze źródło. Padło trudne pytanie: czy w każdej sytuacji życiowej zachowam się jak ochrzczony?
Eucharystia. Celebracja męki i śmierci Chrystusa. Tego Chrystusa, który jest skandalem, budzi zgorszenie, jest odrzucony. Nie ma lepszego miejsca dla każdego odrzuconego, niż Eucharystia. Wykluczenie kogoś (np.: w takim stroju tu nie pasujesz!) to porzucenie Chrystusa, który sam był wyrzutkiem i takich bronił. Uczta Eucharystyczna to także dobry czas, żeby przebaczyć każdą formę zła. Wtedy tajemnica Krzyża, która dokonuje się we Mszy Św. będzie tajemnicą Paschy — przejścia ze śmierci do życia.
Sakrament namaszczenia chorych. Pochylenie się nad człowiekiem cierpiącym. Zaskoczyły twarde słowa ks. Jana, zwykle tak dobrodusznego. Jednocześnie były jak najbardziej na miejscu: wstydzi się za takich kapłanów, którzy wobec cudzego bólu nie potrafią się zachować. Słusznie, w jakiej innej sytuacji spotkamy się z kimś bardziej bezbronnym i wymagającym ochrony, niż stojąc przed chorym?
Sakrament pokuty i pojednania. Wiele punktów do rachunku sumienia, a najważniejszy jeden: dany uczynek przybliżył mnie do Boga, czy oddalił? To, co robię, ubogaca mnie, czy niszczy?
Zapamiętałem mocno komentarz do przypowieści o synu marnotrawnym, który rekolekcjonista gdzieś odkrył. Syn marnotrawny, kiedy zażądał połowy majątku, w ten sposób sięgnął po spadek po ojcu. Pomimo, że on jeszcze żył. Uśmiercił tatę w swoim sercu. Dla pieniędzy, zabawy, z niecierpliwości. Potem, gdy nie miał co jeść, chciał wrócić do ojca na służbę. Smutna kolej rzeczy — najpierw bunt i duchowe uśmiercenie ojca, a później wejście w rolę niewolnika. „Dobry” syn jest, o dziwo, bardzo podobny. Kiedy kłóci się z ojcem o względy okazane młodszemu bratu, wypomina: „ja całe życie ci służę”. Nie traktuje siebie jako syna, który z ochotą wykonuje wolę ojca, ale jako sługę. Te same elementy, tyle że w odwrotnej kolejności: najpierw postawa niewolnika, potem otwarty bunt. Ich tato nie chce, aby byli niewolnikami, tylko synami. Nie zatrzymuje młodszego, kiedy chce odejść. Gdy wrócił, nie pozwala dokończyć mu przygotowanej frazy: „pozwól mi być jednym z twoich sług”. Dobry ojciec jest cierpliwy wobec protestu starszego i łagodnie mu tłumaczy swoje postępowanie wobec marnotrawnego syna. Wszystko to po to, by prawdziwie mieć synów, nie wrogów, ani nie niewolników.
Trudna sprawa, wytłumaczyć coś księdzu. Ks. Konarski już po wszystkim powiedział, że na nas chciał sprawdzić, czy będzie kiedyś jeszcze próbował. Domyślasz się, do jakich wniosków doszedł? Podobało mu się. Widzisz, ksiądz też potrafi być szeregowym uczestnikiem: włączać się w dialog z prowadzącym, pracować
w małych grupach, przygotowywać liturgię, uczyć się śpiewu. Dzielić się swoim życiem i w czasie rekolekcji i na koniec, podczas świadectw. Może Cię zaskoczę, a może nie: od zmywania i rozkładania naczyń, ani od odśnieżania też się nie migaliśmy.
Jesteś pewnie ciekaw, jak rekolekcje podobały się nam, uczestnikom? Powiem w swoim własnym imieniu: mnie… jakby to powiedzieć, żeby być delikatnym… Cóż, powiem nie przebierając w słowach: bardzo mi się podobały. Przekazałem kilka suchych faktów, parę głównych wątków, nic więcej. Jak oddać atmosferę spotkań? Niekonwencjonalność w podejściu. Podam jeden szczegół: ks. Jan przyszedł na konferencję jak cywil. Ładna, flanelowa koszula, za to bez sutanny czy choćby koloratki. Wytłumaczył się, że, po pierwsze, lubi flanelę, a po drugie, chce, żebyśmy pamiętali, że zawsze jesteśmy kapłanami. Zdjęcie stroju w jakiejkolwiek sytuacji nie zdejmuje z nas żadnego z obowiązków. Zawsze mamy postępować, jak duchowni. Najpierw się uśmiechnąłem, bo wyobraziłem sobie możliwą rozmowę po rekolekcjach: — o czym były nauki? — żeby nie chodzić w sutannie. Później sam siedziałem w swetrze. Przyznam się, nieco łatwiej było przez to zapomnieć o zwykłej roli pasterza i utożsamić się z rolą owieczki. Były wybuchy śmiechu co chwilę, ożywienie. Ciepły, ojcowski głos prowadzącego.
Takie, braciszku, siostrzyczko, są właśnie rekolekcje: tego się nie da opowiedzieć. To trzeba przeżyć.