Muzyka jest dla słuchacza szansą na przeżycie jakiego nie daje żadna inna dziedzina sztuki
którego wzywam tak rzadko Panie bolesny
skryty w firmamentu konchach
nim przyjdzie noc ostatnia
od żywota pustego bez muzyki bez pieśni
chroń nas
Józef Czechowicz
„Ten pieces to save the World” / „Dziesięć utworów (kawałków) by uchronić świat” to tytuł jednej z najlepszych płyt w dyskografii krakowskiego klezmerskiego tria Kroke. Recenzent brytyjskiego magazynu Folk World pisał o niej – odwołując się do tytułu – „w głębi naszych serc wiemy, że gdyby coś mogło oszczędzić ziemski padół – to tylko muzyka”. To oczywiście retoryczna przesada, ale – przyznajmy – efektowna. I inspirująca.
Oczywiście, nie ma potrzeby zadawać pytania: czy każda muzyka może mieć taką siłę, takie znaczenie? Wiadomo, że nie. Atakuje nas zewsząd dźwiękopodobna, lepka magma, która wylewa się z radiowych głośników, a może jeszcze szczególniej głośników telewizorów, która dręczy nas w sklepach (już nie tylko hipermarketach), by „uprzyjemnić” zakupy, w środkach komunikacji miejskiej, itd. itp. Muzyka bez duszy, muzyka nieważka, muzyka zapychacz, zapełniacz, muzyka – produkt. Oczywiście, taka też jest.
Czy można w tym chaosie, w tym permanentnym szumie odnaleźć coś wartościowego, ważnego? Znów pytanie retoryczne, bowiem chyba każdy w gruncie rzeczy odnajduje.
Myślę jednak, że nie warto się zgadzać na łatwe odpowiedzi. Na pokusę łatwego szufladkowania. Pamiętam jeszcze chyba z lat 80, uwagę któregoś z recenzentów o względności pojęcia muzyka poważna. Bo jeśli zgadzamy się na to, by mianem muzyki poważnej określać przaśne, operetkowe kompozycje Straussów czy Offenbacha, a mianem muzyki rozrywkowej, „nie-poważnej” nazywać zmagania z Bogiem, losem, egzystencją zespołu U2 czy choćby Boba Dylana – to pytanie o trafność owych terminów jest chyba na miejscu?
Zachwyt, bunt, piękno
Czym więc może być muzyka? Lider zespołu Voo Voo Wojciech Waglewski opowiadał kilkukrotnie w wywiadach o zachwycie jakiego doznał słuchając III Symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego, gdy jechał przez pustą zanurzoną w słońcu Puszczę Piską. Mówił, że to co wówczas przeżył dzięki muzyce – jest dla niego wystarczającym dowodem na istnienie Boga. Poruszające.
„Muzyka jest pokarmem duszy” – śpiewał ktoś przed laty w zapomnianej piosence – a „mądre słowa sycą mózg”. Jest bowiem wreszcie tak, że rock, zwłaszcza wtedy kiedy nie stoją za nim instytucje albo wydawcy-giganci rynku muzycznego, potrafi przemówić najtrafniej, poruszając w nas elementarne emocje. Nie jest, nie zawsze bywa muzyką wyrafinowaną. Ale dzięki temu, że jest najczęściej autorską wypowiedzią, ma w sobie siłę, której nie znajdziemy w najstaranniej uszminkowanej produkcji pop. Autorską wypowiedzią, bowiem wykonawca jest zazwyczaj i kompozytorem, i autorem tekstu. Dlatego, nawet ułomna formalnie, czasem nieczysto zagrana czy zaśpiewana, rockowa piosenka miewa w sobie niezwyczajną moc. Oczywiście, nie każda rockowa piosenka.
Tu jeszcze nawias. Oczywiście, wielkim artystom zdarza się tworzyć arcydzieła nawet pomimo [sic!] powszechnego uznania. Ale do tego trzeba chyba naprawdę heroizmu.
Rock bywał, czasem jeszcze bywa, postrzegany jako muzyka złych emocji. Jeśli jednak traktować go jako głos pokolenia (pokoleń), jako młodzieńczy, spontaniczny krzyk, rzecz będzie miała się nieco inaczej. Jako bunt czy protest przeciw zbiorowemu zakłamaniu, przeciw starszym pokoleniom, które – oględnie mówiąc – nie potrafią sobie dać rady z niesprawiedliwościami, przemocą, wyzyskiem, wojnami. Oczywiście, powie ktoś, że to co najwyżej pretensjonalne i naiwne myślenie. Może jednak są sytuacje kiedy głośny krzyk jest najlepszym co można zrobić. Zresztą rock to nie tylko bunt. To także piękno, niekoniecznie lukrowane. Piękno muzyki Beatlesów, Davida Byrne’a, Petera Gabriela, Nicka Cave’a, Elvisa Costello, Toma Waitsa…
Własna opowieść
Podobnie jazz jest owocem umiejętności improwizowania, ale też wciągnięcia słuchacza w opowieść. Różnymi „sposobami”: tematem muzycznym, tonem, nastrojem, tempem, energią wykonania lub temperamentem wykonawcy. Jazz, jak rock, oferuje szeroką paletę przeżyć: od liryczno – nastrojowych barw, poprzez dobrą zabawę po przeżycia duchowe. Bodaj już Arystoteles definiował wartą uwagi muzykę jako tę, która potrafi poruszyć jednocześnie ducha, duszę i ciało.
Dlatego też cenię dokonania niektórych twórców awangardy. Bo łamią stereotyp, przyzwyczajenia, nie pozwalają błogo zasnąć i przestać myśleć. Owa niestereotypowość to również cecha muzyki świata / folkowej. Również polskich wykonawców folkowych od Osjana czy Kwartetu Jorgi poprzez Orkiestrę Św. Mikołaja i Kapelę Ze Wsi Warszawa po Kwadrofonik, Mosaic, Trio Janusza Prusinowskiego.
Szalenie ważna dla wielu słuchaczy jest muzyka świata. Dlaczego? Czy jest tam ukryta jakaś tajemnica? World music to egzotyka, szansa na usłyszenie całkiem nowej, świeżej opowieści. Ale chyba i odnalezienia jakiejś naturalności, nie zmanierowania, bezpretensjonalności, lekkiego mówienia (śpiewania) o najważniejszych sprawach. Do tego bliskość źródeł – jakkolwiek byśmy tego sformułowania nie traktowali.
Obywatelami świata, dzięki swemu przywiązaniu do własnej tradycji – i umiejętności opowiedzenia jej po nowemu, swoim językiem – stali się Varttina czy Maria Kalalniemi z Finlandii, Ali Farka Toure czy Toumani Diabate z Mali, Nusrat Fateh Ali Khan z Pakistanu, Lena Willemark czy Triakel ze Szwecji, Miriam Makeba z RPA, Cesaria Evora z Wysp Zielonego Przylądka, Ibrahim Ferrer z Kuby, itd. itd. A to tylko przykłady. Gwarantują więcej niezwykłych przeżyć i wzruszeń niż podczas przesłuchiwania kolejnych, według sztancy przygotowywanych, albumów gwiazd pop. A płyty tria CoDoNa czy Anouara Brahema powstające na styku muzyki świata i improwizacji bywają arcydziełami…
Wyznanie?
Docieramy wreszcie, bo dotrzeć wszak musimy, do pytania wprost o miejsce (rolę) muzyki w wyznawaniu wiary. Największy dramat jest – moim zdaniem – wówczas gdy konfesja, wyznanie, religijna deklaracja ma być usprawiedliwieniem dla niedobrej, nie-najlepszej formy muzycznej. Co zdarza się i katolickim twórcom.
Myślałem swego czasu sporo nad tym dlaczego członkowie zespołu 2 Tm 2,3 dość żarliwie odżegnywali się od terminu rock chrześcijański czy muzyka chrześcijańska. Przecież nie dlatego, by wstydzili się swego wyznania – tak głośne były swego czasu ich nawrócenia. Tomasz Budzyński mówił na przykład „nie ma czegoś takiego jak chrześcijański rock czy metal. Chrześcijańskie były treści, nie muzyka”. Robert Litza Friedrich: „Nie słucham rocka chrześcijańskiego. Czy w ogóle taki istnieje?”. Może po prostu etykietki przeszkadzają? Choć oczywiście nie mam absolutnie nic przeciw artystom przyznającym się w swej twórczości do wiary w Boga, do wiary chrześcijańskiej.
Iluż ich jest? Jak zaskakujące mogą czasem snuć wyznania. Jak Muniek Staszczyk (tak, ten sam Muniek z T.Love), który w rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego” mówił: „Nie chcę robić za świętoszka, bo jestem człowiekiem zagubionym, więc nikogo nie pouczam. Ale powiem ci jedno: kiedy naprawdę – ale tak naprawdę – poprosisz o coś Chrystusa, to wszystko będzie dobrze. Tylko dużo zależy od ciebie, bo nie możesz dać ciała. I bądź, do cholery, cierpliwy. To nie jest pan na posyłki, a modlitwa to nie biznes. Wierzę, że Bóg jest i dlatego życie przyjmuję jako dar”. Prawda, że ciekawe?
Twarzą w twarz
Dlaczego muzyka stała się tak ważna w moim życiu? Wiele razy się nad tym zastanawiałem – i chyba nie mam satysfakcjonującej odpowiedzi. Mógłbym tu wyłgać się zgrabnym cytatem jak ten z „Kontrabasisty” Patricka Suskinda: „Bo muzyka jest czymś bardzo ludzkim. Niezależnym od polityki i historii. Czymś ludzkim w sensie ogólnym; powiedziałbym, że muzyka jest przyrodzonym konstytutywnym elementem ludzkiej duszy”. Albo odwołać się do westchnienia wielkiego filozofa, a równie wielkiego nihilisty i cynika Emila Ciorana, który napisał: „Mieć tylko jeden cel: być bardziej bezużytecznym niż muzyka!”. No tak, ale czy to satysfakcjonujące odpowiedzi?
Więc może tak: Muzyka jest dla słuchacza szansą na przeżycie jakiego nie daje żadna inna dziedzina sztuki. Jest naturalną ekspresją, tą szczególną okazją na to by człowiek stanął naprzeciw drugiego, tu i teraz, odsłaniając się – niczym w pismach Bubera, Levinasa, Tischnera – twarzą w twarz. Dając sobie szansę na wielkie przeżycie, na ważne spotkanie. Sądzę, że jedynie namiastką tego spotkania może być podziw wobec wirtuozowskiego (czy cyrkowego?) kunsztu technicznego wykonawcy. Oczywiście – z całym szacunkiem dla tych, którzy przeszli tę trudną drogę – umiejętności techniczne można wypracować, wyćwiczyć, wyszlifować. Komu starczy zapału i talentu – nawet do mistrzostwa.
A jednak twierdzę, że – zwłaszcza w szeroko rozumianym obszarze muzyki tej tzw. niepoważnej – nie to jest najważniejsze. Co jest istotniejsze? Komunikat – to co ma artysta to powiedzenia, a dalej jego własny, oryginalny głos, styl, wreszcie ekspresja którą niesie jego twórczość i emocje które budzi – te ostatnie pewnie najmocniej związane są z kategorią szczerości. Szczerość w muzyce? Zapytałby cynik. A jednak wierzę, że tak.
Co do własnego głosu, stylu, charakteru. Gitarzysta Adrian Belew snuł kiedyś długie opowieści o trudnej sztuce szukania własnego gitarowego tonu. Dlatego tak bezcennym darem jest to, że na pierwszy rzut ucha rozpoznajemy instrumenty, choćby jazzmanów Jana Garbarka, Billa Frisella, Marca Ribota, Tomasza Stańki, głos Toma Waitsa czy Davida Byrne’a, albo i Nusrata Fateh Ali Khana… Nie każdemu twórcy jest to dane.
To wszystko co powyżej nie znaczy, że muzyka nie może bawić. Kto wie? Być może nawet przede wszystkim po to ona jest. Niedawno w jednej z archiwalnych audycji słyszałem jak Stefan Kisielewski – pisarz i publicysta, ale też kompozytor muzyki współczesnej przekonywał, że „w końcu powinna ona być głównie rozrywką”. Oczywiście można mieć podejrzenie graniczące z pewnością, że używając w takim kontekście słów „bawić” czy „rozrywka” definiujemy je inaczej niż twórcy bieżącej estradowej i telewizyjnej papki.