Jak to jest z tą miłością do Kościoła, skoro w tym Kościele dzieje się tak, jak się dzieje
„Kochajmy Pana Boga naszego, kochajmy Jego Kościół: Boga jako Ojca, Kościół jako matkę” – to słowa świętego Augustyna, powtarzane potem i parafrazowane przez wielu świętych i błogosławionych.
Miłość Boga to sprawa jasna i oczywista (co oczywiście też nie znaczy, że zawsze łatwa): bez tego nie ma prawdziwej wiary, bez tego na pewno nie jesteśmy chrześcijanami.
Ale miłość do Kościoła bywa trudna. Bywa naprawdę trudna.
Gdybyż można było pozostać tylko przy postrzeganiu Kościoła jako mistycznego Ciała Chrystusa – wtedy pewnie byłoby znacznie łatwiej. Kościół jako widzialny znak Tego, który mnie kocha, który oddał za mnie życie. Patrzę na Kościół – i widzę miłość Chrystusa. Gdyby dało się przy tym jedynie trwać…
Ale przecież wszyscy wiemy, że to niemożliwe. Nie da się „oderwać”, odizolować rzeczywistości Ciała Chrystusa od znacznie mniej wzniosłej rzeczywistości pielgrzymującego ludu Bożego. „Pielgrzymujący” kochać łatwo – w końcu „pielgrzymka” to droga na spotkanie z Bogiem. „Boży” – bez komentarza. Najgorzej, oczywiście z tym „ludem”…
Bo ten „lud” czasami tak mi trudno kochać. A zwłaszcza niektórych jego przedstawicieli.
Tak mi trudno kochać tego starszego pana, który w drzwiach do kościoła zawsze się przepycha, patrząc spode łba na każdego, kto mu stoi na drodze.
Tak trudno kochać tę panią, co siedzi w ławce obok mnie, a najwyraźniej bardzo dawno się nie myła.
Trudno mi kochać mamę małego Stasia, która kompletnie nie zwraca uwagi na to, co jej czteroletni synek wyczynia w czasie mszy, bo sama zajęta jest nieustannym szeptaniem z koleżanką.
O, i pana organistę trudno mi kochać, kiedy śpiewa pieśni kompletnie niepasujące do liturgii, zawodząc przy tym niemiłosiernie.
I tego lektora, co po raz kolejny nie przygotował się do czytania i plącze słowa, myli nazwy, przekręca imiona.
I…
A to przecież tylko moja parafia. A przecież na mojej parafii Kościół się nie kończy.