Muzyka Twoje Imię ma…
Pamiętam swój debiut…. To było jakieś … lat temu na rodzinnych wczasach, kiedy pani odpowiedzialna za opiekę nad dziećmi wymyśliła konkurs piosenkarski. Do końca nie pamiętam, jakie kierowały mną powody dla których zgłosiłem swój udział w tej „imprezie”, ale pamiętam, że piosenka, którą wtedy zaśpiewałem stała się przebojem wszystkich rodzinnych spotkań przez jakiś czas. Wszyscy chcieli usłyszeć słowa o stole, szklance, madonnie i kochanku w jedynym i niepowtarzalnym wykonaniu. Strasznie mnie te występy tremowały i jak tylko było to możliwe to wykręcałem się wszystkimi możliwymi sposobami. Później doszły do tego mutacyjne problemy głosowe, kiedy głos nie szedł w parze ze zmianami mojego ciała. Śpiewałem pięknym altem ale nie byłem śliczną dziewczynką. Na szczęście ta sprawa też się w końcu wyjaśniła i mogłem już oddać się śpiewaniu swoim własnym głosem. Nie były to solowe, publiczne występy a raczej śpiewanie dla siebie, chociaż czasem angażowałem się w śpiewanie zespołu ma Mszy Świętej z udziałem młodzieży.
Doskonałą sposobnością by sobie pośpiewać były coroczne pielgrzymki piesze z Poznania na Jasną Górę. Śpiewem chwali się Pana, więc śpiewał każdy i jak potrafił. Kiedy zacząłem seminaryjne studia, śpiew stał się jednym z przedmiotów wykładowych. Musieliśmy więc śpiewać aby „zaliczać” kolejne „okoliczności liturgiczne”. Nie wychodziło to najgorzej i zawsze sprawiało wiele radości. Po święceniach umiejętność w miarę czystego wydobywania stosownych dźwięków przydawała się na wyjazdach pielgrzymkowych i różnych innych ale zawsze zaadresowana była do wąskiego grona osób. Muszę szczerze przyznać, że choć znałem wiele piosenek religijnych, to z równie wielkim sentymentem odwoływałem się do utworów polskiej muzyki rozrywkowej, z czasów mojej młodości czyli lat 80 i 90. Wśród nich poczesne miejsce zajmowała twórczość Michała Bajora, którego kaseta jest jedną z pierwszych jakie posiadałem. Nauczyłem się na pamięć wszystkich utworów, które na niej się znajdowały, co jak się okazało, przydało się dużo później.
Nie pamiętam od kiedy i jakie były pierwsze pobudki, które powodowały tęsknotę za występem w „Szansie na sukces”, ale wiem, że kiedy zapowiedziano eliminacje w Poznańskim Ośrodku Telewizyjnym postanowiłem się zgłosić raczej dla radości własnej a może jeszcze kogoś. I radość towarzyszyła temu przesłuchaniu od początku ponieważ zapisując się na listę uczestników otrzymałem nr 648 i informację, że mam się stawić koło 24.00 a była 10. Wypełniwszy ankietę, w której wpisałem jako zawód: „ksiądz” wróciłem do Gostynia. Kiedy przyjechałem z powrotem do „Telewizji” o 23.30 okazało się, że porządek numeracyjny został już dawno zachwiany i wchodzę właściwie za pół godziny. Przed studiem siedziała sama młodzież i z ludźmi zdecydowanie ode mnie młodszymi zostałem zaproszony do środka (wchodziła na raz czwórka kandydatów). Każdy zaśpiewał to co miał przygotowane, a gdy mieliśmy już wychodzić poproszono abym zaśpiewał jeszcze jakiś utwór z repertuaru Michała Bajora. Konsternacja, zaskoczenie i zapisane w pamięci słowa z pierwszej kasety Michała o Mandlay. Zaśpiewałem i widziałem jak komisja „kładzie się ze śmiechu” na słowa zwrotki, a kiedy doszedłem do refrenu przerwałem śpiew i wyjaśniłem, że dalej nie będzie ponieważ „będąc tym kim jestem, nie mogę utożsamić się z tekstem” (zainteresowanych odsyłam do źródła). Wychodziliśmy ze studia przy oklaskach komisji.
A potem potoczyło się wszystko tak szybko, że chwilami zastanawiam się, jak to było możliwe. Nagranie „Szansy” w studio, dzięki któremu poznałem wspaniałych ludzi i samego Michała Bajora, koncert finałowy w Sali Kongresowej i zupełnie niezwykłe spotkanie z panią Ireną Santor, która dla mnie była i jest Gwiazdą największego formatu. A najcenniejsze echa tego „telewizyjnego śpiewania” docierały do mnie od ludzi, którzy nie mogli się nadziwić, że tak można – pierwszym był Wojciech Mann. „Kongresowe śpiewanie” widocznie się podobało, bo przyniosło mi nagrodę publiczności. Cieszę się, że takim „występkiem” mogłem dać trochę radości, która jest w charyzmacie filipinów, ale też pokazać, że muzyka bez „pobożnego” (na pierwszy rzut oka) tekstu może mówić także o rzeczach Bożych.
Bo przecież jak wszystko co piękne i dobre „Muzyka Twoje Imię ma” Boże.
ks. Robert Klemens