Skąd wśród katolików nad Wisłą tak mało zrozumienia dla różnorodności w Kościele? Skąd taka tęsknota za ujednoliceniem, a nie jednością w różnorodności?
Było to w grudniu 1997 r. w Lublinie. Po zebraniu Krajowej Rady Katolików Świeckich udzielaliśmy krótkich wywiadów dziennikarzom, a działo się to kilka dni po opublikowaniu mocno krytycznego listu Prymasa Polski na temat Radia Maryja. Rzecz jasna członkowie KRKŚ również zajęli w tej sprawie stanowisko, o które wypytywali nas dziennikarze. Później jednak reporter Katolickiego Radia Lublin niespodziewanie zadał mi pytanie, czego redaktor „Więzi” może się nauczyć od dyrektora Radia Maryja. Stanąłem zdumiony, że pytanie to powinno być oczywiste dla mnie – jako katolika zdecydowanie krytycznie nastawionego wobec toruńskiej rozgłośni, ale też podkreślającego konieczność stawania ponad podziałami – a ja go sobie ani razu wcześniej nie zadałem. Odpowiedziałem po namyśle, że wielu rzeczy mogę się nauczyć: entuzjazmu w tym, co się robi; dynamizmu w działaniu; przekonania, że pewne rzeczy muszą się udać, choć wydają się po ludzku niemożliwe. Czy to dużo, czy mało? Myślę, że dużo (choć to tylko sprawy pragmatyczne, a nie ideowe). Wcale to, rzecz jasna, nie oznacza, bym musiał nagle zacząć wychwalać pod niebiosa ojca Tadeusza Rydzyka.
Aby uczciwie współistnieć w jednym Kościele z ludźmi, którzy o wielu sprawach myślą zupełnie inaczej, trzeba dostrzec także ich mocne strony i swoje słabe. Warto zauważyć, czego mogę się nauczyć od tych, z którymi się nie zgadzam. Stwierdzenie to wydaje się dość oczywiste, lecz o wiele trudniej zrealizować je w praktyce, o czym sam nieraz boleśnie się przekonałem.
Katolicyzmy jedynie słuszne
Pod względem współistnienia różnych postaw ideowych w jednym Kościele nie jest dobrze. Mamy do czynienia w naszym Kościele nie tylko z różnicami (te są oczywiste) czy napięciami (które są logiczną konsekwencją różnic), lecz także z konfliktami, a nawet podziałami. Na szczęście nie rozrywają one jeszcze kościelnej jedności, są jednak mocno utrwalone. Niemal każde z ideowo ukształtowanych środowisk katolickich ma swoich antybohaterów – innych katolików, których nie jest w stanie nawet tolerować, bo przecież z nimi nie da się rozmawiać.
Sam jestem uwikłany w te podziały. Opisując je, sam w nich uczestniczę. Angażuję się w niektóre spory. Mam wszak własne poglądy i własny – ograniczony przecież – punkt widzenia. Reprezentuję określone środowisko, które ma swoją historię, które jest także aktualnie na rozmaite sposoby etykietowane i nazywane, bardziej czy mniej trafnie, bardziej czy mniej zgodnie z własnymi ideowymi deklaracjami. Nie jestem zatem bezstronny. Też mam swoich antybohaterów…
W roku 1998 o. Jacek Salij mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (te słowa dotyczą zarówno Kościoła, jak i szerzej: Polaków):
Nasze społeczeństwo rozpada się na wrogie sobie plemiona: (…) plemię zwolenników ZChN i plemię zwolenników SLD, plemię stałych czytelników „Trybuny”, „Gazety Wyborczej” albo „Naszego Dziennika”. Dla niewspółplemieńców są oni zbiorem jakichś zdumiewających istot człekopodobnych.
W „Tygodniku Powszechnym” dominikański teolog diagnozował zaś, że namiętności towarzyszące podziałom politycznym
przedostały się również do Kościoła. Sam fakt przynależności do ZChN lub UW piętnowany jest nieraz przez przeciwników jako coś niemal tożsamego z grzechem przeciwko Duchowi Świętemu.
Po 12 latach – w tym pięciu latach ostrego i wciąż zaostrzającego się sporu między dwoma największymi partiami, które zmonopolizowały polską scenę polityczną – diagnozę o. Salija należałoby jedynie wzmocnić. Zmieniły się tylko nazwy największych plemion, bo w 1998 r. nie było jeszcze ani Platformy Obywatelskiej, ani Prawa i Sprawiedliwości. Atmosfera wrogości jedynie wzmogła się. Zdegenerowana polska polityka coraz bardziej dotyka też Kościoła, przenosząc w świat wiary właściwe sobie kategorie, jak odmawianie oponentowi wszelkiej racji, a nawet dobrej woli.
Hans Urs von Balthasar, wybitny XX-wieczny teolog szwajcarski, stwierdził kiedyś, iż „żaden święty nie twierdził nigdy, że czyni coś jedynie słusznego”. Wszyscy oczywiście robili rzeczy dobre, ale nie uważali swoich form zaangażowania za odpowiedniki metra z Sevres katolicyzmu.
My natomiast mamy w Polsce kilka wersji katolicyzmów jedynie słusznych. Jest – absolutnie jedynie słuszna – wersja katolicko-narodowa, która zamyka się w twierdzy starych pojęć, zażarcie broniąc się przed nowoczesnością. Są waleczni katoliccy wojownicy wielkiej wojny o cywilizację prowadzonej jakoby przez Benedykta XVI, dla których każdy, kto nie jest z nimi, jest przeciwko. Zdarzają się też katolicy otwarci tak przedziwnie, że aż zamknięci na inaczej myślących współwyznawców. Są wreszcie rozproszeni katoliccy progresiści, którzy tak bardzo miłują pluralizm, że aż nie akceptują jego bardziej konserwatywnych przejawów wewnątrz swojej wspólnoty wyznaniowej.
Prawda jest symfoniczna
Ten sam Hans Urs von Balthasar zwracał uwagę również na fakt, że nikt z nas nie jest w stanie ogarnąć (dostrzec) prawdy w całej jej złożoności. Nazywał to „symfonicznością prawdy” (zob. jego książka „Prawda jest symfoniczna. Aspekty chrześcijańskiego pluralizmu”, wydana po polsku nakładem dominikańskiego wydawnictwa „W drodze”).
Symfoniczność muzyki polega na tym, że dopiero po umiejętnym połączeniu dźwięków granych przez różne instrumenty usłyszymy prawdę utworu w całej jej złożoności zaplanowanej przez kompozytora. Piękno muzyki nie odsłoni się, gdy wszyscy muzycy na różnych instrumentach zagrają tę samą melodię, lecz wtedy, gdy każdy zagra – inaczej od drugiego – to, co ma do zagrania.
To piękne i bogate w treść porównanie umożliwia docenienie wielostronności spojrzenia na prawdę. Pozwala ono też na rozróżnianie między kakofonią a symfonią. Z kakofonią mamy do czynienia wtedy, gdy każdy „gra sobie”, z symfonią zaś – gdy wszyscy grają jednocześnie, ale w jednej orkiestrze, pod jedną batutą, jedynie czasem występując solowo. Uznanie symfoniczności prawdy wymaga zatem rozważania i uwzględniania spojrzeń na rzeczywistość odmiennych od mojego. Dopiero wtedy jestem w stanie zobaczyć złożoność świata zaplanowaną przez Stwórcę.
Rzecz jasna wcale nie oznacza to dążenia do ujednolicenia. Balthasar zwraca uwagę, że „symfonia nie oznacza bynajmniej ckliwej, pozbawionej napięć harmonii. Wielka muzyka jest zawsze dramatyczna”. Nie chodzi zatem o to, by sztucznie niwelować różnice, lecz by mieć świadomość zespołowego charakteru partytury, jaką mamy do odegrania. Przedstawianie swojego punktu widzenia jako jedynie słusznego dla katolików może tu być porównane do zachowania muzyka, który pragnie, aby wszyscy w orkiestrze symfonicznej grali z tych samych nut co on. Nie byłoby wówczas orkiestry…
Wydaje mi się, że wielu uczestników polskich sporów wewnątrzkościelnych kieruje się zasadą „gdyby wszyscy myśleli tak jak ja, to nie byłoby problemów”. Co ciekawe, nasze spory najczęściej nie dotyczą spraw doktrynalnych, ale niektórzy przywiązani są do swoich interpretacji tak mocno, że de facto stają się one dla nich niemal dogmatami wiary. Zamiast praktycznej zgody na różnorodność w jedności mamy absolutyzację swojego rozumienia społeczno-politycznych konsekwencji wiary i prezentowanie ich jako jedynego uprawnionego katolickiego sposobu myślenia i działania.
Zbyt często atmosfera polskich sporów wewnątrzkościelnych wywołuje wrażenie, że druga strona znajduje się na granicy apostazji. Język sporów bywa tak emocjonalny i pełen niechęci do oponenta, że aż nasuwają się na myśl słowa: „my jesteśmy prawdziwym Kościołem, a nie wy…” Najgorzej, gdy pojawia się rzeczywista postawa samowolnego wykluczania innych z Kościoła wedle partykularnie ustalonych kryteriów.
Polityka przede wszystkim?
Skąd wśród katolików nad Wisłą tak mało zrozumienia dla różnorodności w Kościele? Skąd taka tęsknota za ujednoliceniem, a nie jednością w różnorodności? Skąd zawężanie przestrzeni wolności w Kościele?
Najbardziej winiłbym współczesną polską politykę. Przenika ona w głąb Kościoła, stając się często głównym kryterium opisu świata i wyznacznikiem postaw wobec innych. Niekiedy mamy (w praktyce, bo nie w deklaracjach) głoszenie hasła „polityka przede wszystkim”. W pierwszej połowie XX wieku za przyjęcie takiej doktryny, uznającej pierwszeństwo zobowiązań politycznych nad religijnymi, potępiony został francuski polityk Charles Maurras. Dziś Kościół jest (szczęśliwie!) mniej skłonny do potępień, ale to wcale nie znaczy, że jest nam łatwiej.
Oczywiście od polityki nie uciekniemy i nie powinniśmy uciekać, nie możemy jej jednak uznawać za sprawę najważniejszą. Polityka nie zbawi świata. Owszem, przyszłość Polski w pewnej mierze zależy od tego, kto rządzi, jakie działania są prowadzone, a jakie odrzucane, jakie ustawy są przyjmowane i jaki jest ich fundament aksjologiczny. Zależy jednak również (a ja sądzę, że bardziej) od atmosfery miłości panującej w naszych rodzinach, od tego, jakie wartości są realnie cenione (a przez to przekazywane) w domu i szkole, od naszego zaangażowania w pracę i aktywność obywatelską, od tego, czy Kościół potrafi być domem i szkołą komunii. Jeśli podziały polityczne rozbijają nasze relacje w rodzinie czy parafii, to znaczy, że pozwalamy polityce wchodzić tam, gdzie nie powinna mieć wstępu.
To nie politycy powinni swoimi decyzjami wpływać na to, czym zajmuje się Kościół. Raczej odwrotnie – to Kościół (między innymi, nie wyłącznie) ma wyznaczać standardy, do których politycy powinni się dostosowywać. Tymczasem u nas częściej polityka niż wiara opanowuje światopogląd człowieka. Politycy zabiegają albo o sztuczne stworzenie „katolicyzmu łagiewnickiego”, albo o poparcie wpływowego ojca dyrektora. Niektórzy wpadają w tę pułapkę i później polityka staje się dla nich głównym kryterium porządkowania rzeczywistości.
Z przerażeniem obserwowałem narastający w ostatnich latach poziom wzajemnej agresji między PO a PiS. Zasadą polskiego życia publicznego stało się pseudoprzykazanie „Kochaj bliźniego swego, z wyjątkiem Tuska/Kaczyńskiego (niepotrzebne skreślić)”. Smutną konsekwencją takiego rozwoju wydarzeń i symbolem złego sposobu, w jaki polityka wchodzi do Kościoła, stała się dla mnie sytuacja podczas pogrzebu Marka Rosiaka zamordowanego w biurze poselskim PiS w Łodzi. Uczestniczący we mszy pogrzebowej w łódzkiej katedrze prezydent Bronisław Komorowski i prezes Jarosław Kaczyński wykonali duży wysiłek, by siebie wzajemnie nie zauważyć podczas przekazywania znaku pokoju, po czym obaj pobożnie przyjęli Komunię świętą z rąk biskupa. Wydarzenie to było dla mnie bolesną karykaturą realizacji misji Kościoła, który – jak mówi Sobór Watykański II – ma być sakramentem jedności całego rodzaju ludzkiego. Tu natomiast wobec dramatycznie pogłębiających się podziałów politycznych nie słyszymy nawet pytania: „Czy potrafię kochać bliźniego swego, także oponenta politycznego?”.
Czy jest zatem nadzieja, że polska wewnątrzkościelna kakofonia przekształci się w piękną symfonię? Nie jest tu łatwo o nadzieję, zwłaszcza że nie widać dyrygenta, który potrafiłby nadać orkiestrze ład i porządek, uporządkować jej pluralizm. Być może łatwiej byłoby o pozytywny efekt, gdybyśmy wszyscy zdawali sobie sprawę, że celem naszego wspólnego grania nie jest satysfakcja muzyków. Ta orkiestra nie gra dla siebie. Zostaliśmy zwołani w Kościół – wielogłosową orkiestrę – przez Boga po to, aby być czytelnym znakiem Jego miłości do człowieka. Gdybyśmy bardziej pamiętali o tych, do których chcemy dotrzeć, którzy nie spotkali Boga żywego – może mniej skupialibyśmy się na wypominaniu sobie nawzajem dysonansów i innych błędów, a bardziej na wspólnym wykonaniu dzieła. Słuchaczom łatwiej zaś byłoby usłyszeć napisaną przez Stwórcę piękną melodię, którą nieudolnie usiłujemy zagrać.