Opuszkami swych palców dotykałem czystej historii i starotestamentalnych opowiadań
Był rok 2000. Umówiłem się ze znajomym, szefem biura pielgrzymkowego, że oprowadzę po Izraelu dwie grupy. Dowiedziałem się bowiem, że pomiędzy jedną a drugą grupą po raz pierwszy w życiu będę miał czas na prywatne zwiedzanie Ziemi Świętej. Plany miałem ambitne. Koniecznie chciałem zobaczyć kilka miejsc, do których nie prowadziły wówczas pielgrzymie szlaki. Dzień za dniem realizowałem swoje zamierzenia: źródło En Gedi, świątynia chalkolityczna, Góra Kuszenia, pałac Heroda w Jerycho, Kamieniołomy Salomona, Muzeum Rockefellera. Ziemia Święta oczarowała mnie na nowo. Nie wiedziałem, że najbardziej niezwykłe doświadczenie dopiero mnie spotka.
Przeglądając przewodniki natrafiłem na informację, że pod Miastem Dawida można przejść tunelem. Informacje były jednak na tyle ubogie, że nie miałem pojęcia, jak to wszystko może wyglądać i co należy wziąć ze sobą. Przez hałaśliwy targ arabski i nowoczesną dzielnicę żydowską zszedłem do Doliny Cedronu. Zacząłem się rozglądać, aby znaleźć wejście do Źródła Gichon. Mała tabliczka w języku angielskim nie pozostawiała wątpliwości. To tu. Ze zdziwieniem odkryłem, że wejście jest zamknięte potężną kratą. Rozczarowany stanąłem przed nią i wpatrując się ciemność tunelu usłyszałem nagle słowa: „Do you want to enter the tunel?” W pierwszym momencie nie wiedziałem, czy głos dochodzi do mnie z ciemności czy też zza pleców. Dopiero po chwili odwróciłem głowę i zobaczyłem przed sobą ogorzałą twarz dojrzałego mężczyzny. Entuzjazm mojego: „Yes, of course” wywołał spontaniczny uśmiech na jego twarzy. Zapytał, czy mam latarkę. „Latarkę?!” – powtórzyłem. I przypomniałem sobie spotkanie ze znajomym, u którego zasięgałem informacji przed planowanymi eskapadami i jego słowa: „Po co ci latarka…, daj spokój, za dużo masz miejsca w plecaku?!” I już sobie układałem w myślach, co mu powiem po powrocie, gdy uśmiechnięty Palestyńczyk wręczał mi dwie „prawosławne” świeczki i pudełko zapałek. Suma, jaka przy tym wymienił wydawała mi się w tych warunkach niewygórowana. Szybko odliczyłem i podałem mu zaproponowaną kwotę. Jego uśmiech przez moment stał się jeszcze szerszy. Otworzył kratę i zaprosił mnie do środka. Gdy wszedłem krata znów zgrzytnęła. Usłyszałem zamykaną kłódkę i dwa słowa „Good luck”.
Jestem w Tunelu Ezechiasza – pomyślałem. Naprawdę tu jestem! Wszystkie historyczne miejsca w Ziemi Świętej, jakie dotąd widziałem, nawet jeżeli poparte były mocnymi świadectwami Pisma Świętego, tradycji i archeologii, to opatulała je gruba warstwa ścian i dachów, malowideł i zasłon lub ewentualnie płożyły się jedynie jako grupa ruin pośród skał i piachu. Tu w tunelu jest zupełnie inaczej. Opuszkami swych palców dotykałem czystej historii i starotestamentalnych opowiadań. Przeniosłem się w czasie. Teraźniejszość ostatnich miesięcy XX w. odpłynęła i stała się daleką przyszłością, a przeszłość stała się teraźniejszością. Nie docierały już do mnie żadne dźwięki z zewnątrz. Słyszałem tylko szum wody. Zdjąłem trekkingowe buty i włożyłem je do plecaka. Podwinąłem spodnie i trzymając zapaloną świeczkę, ruszyłem w ciemność. Z każdym krokiem woda sięgała coraz wyżej. Przypomniał mi się fragment z Księgi Ezechiela o strumieniu, który wypływał ze świątyni i nabierając mocy płynął ku Morzu Martwemu, symbolice śmierci. Ta woda przed wiekami również miała dać życie.
Źródło Gichon
Źródło Gichon wyrzuca wodę od niepamiętnych czasów. Właśnie ze względu na nią ludzie zaczęli się tu osiedlać. To stały dostęp do świeżej – Biblia powie „żywej” – wody dawał obfitość w czasie pokoju i bezpieczeństwo w czasie oblężenia. Tę wodę pił Melchizedek – król Szalemu czyli Jeruzalem (Rdz 14,18). Tę wodę pili Jebuzyci władający Jerozolimą przed jej zdobyciem przez Dawida. W oparciu o naturalną szczelinę skalną wykuli oni nawet pochyły tunel i pionowy szyb wiodący do samego Gichonu. Aby ugasić pragnienie wystarczyło spuścić na linie odpowiednie naczynie. Po latach przy tym źródle w dramatycznych okolicznościach Salomon został namaszczony na króla (1 Krl 1,33). On to kazał stworzyć cały system kanałów, dzięki któremu woda była doprowadzana do ogrodów królewskich. Jałowa dziś Dolina Cedronu, wówczas wydawała niezliczone owoce i warzywa (2 Krl 25,4). Trwało to ponad 200 lat.
Kiedy Asyryjczycy w 721 r. przed Chr. zdobyli państwo północne ze stolicą w Samarii, stało się oczywiste, że ich głód krwi i wojny został zaspokojony tylko na krótki czas. Nie sposób było żyć w ciągłym zagrożeniu. Państwo południowe musiało płacić wysokie daniny. Za namową Egipcjan Juda wraz z Sydonem, Aszkelonem i Ekronem zbuntowali się przeciwko Asyrii. Reakcja Asyryjczyków była łatwa do przewidzenia. Z północy wyruszyła potężna ekspedycja karna. Należało szykować się do rozpaczliwej obrony.
[Król Ezechiasz] postanowił wówczas ze swymi dowódcami i wojownikami zatkać źródła wody, które były na zewnątrz miasta, a oni mu pomogli. Zgromadził się liczny tłum ludu, który zatkał wszystkie źródła oraz strumień, płynący pośrodku ziemi, mówiąc: „Po co wchodzący królowie asyryjscy mają znaleźć wiele wody?” Nabrawszy odwagi, naprawił wszystkie zburzone mury, wzniósł na nich wieże, a na zewnątrz drugi mur. Umocnił Millo Miasta Dawidowego i przygotował wielką liczbę oszczepów i tarcz. Wyznaczył dowódców wojennych nad ludem, zgromadził ich u siebie na placu bramy miejskiej, gdzie przemówił do ich serc, oświadczając: „Bądźcie mężni i mocni, nie bójcie się i nie dajcie się zastraszyć królowi asyryjskiemu ani temu mnóstwu, które jest z nim, z nami bowiem jest Ktoś większy niż z nim. Z nim jest ramię cielesne, a z nami Pan, nasz Bóg, aby nas wspierać i aby toczyć nasze boje”. Lud na słowa króla judzkiego, Ezechiasza, nabrał otuchy. (…) To właśnie Ezechiasz zamknął wyjście wód z górnego Gichonu i poprowadził je prosto na dół ku zachodowi do Miasta Dawidowego (2 Krn 32,3-8.30).
Zatrzymać czas
Brodząc po kolana w wodzie czułem atmosferę tamtych dni. Wyobrażałem sobie pełnych zapału ludzi, którzy kawałek po kawałku kruszyli twardą skałę. Myślałem o tym, że silniej niż królewski rozkaz do pracy motywował ich przerażający strach. Płomień świeczki ukazywał nierówne ściany, a dłonie wyczuwały miejsca, do których przyłożono przed wiekami kamieniarskie dłuto. Pomyślałem o latarce. Jej elektryczny blask byłby pewnego rodzaju sprofanowaniem świętości tej chwili. Posłałem więc do znajomego, którego przed kwadransem byłem gotów udusić, kilka ciepłych myśli. Czułem się tak podekscytowany bezpośrednim spotkaniem z Biblią, że nie sprawiło mi to żadnych trudności. Biblia i ja. Nie słyszałem żadnego głosu. Żadna grupa nie oddalała się ode mnie, ani nie szła w moim kierunku. Kilkadziesiąt metrów pod ulicami tętniącego życiem świata, stałem i delektowałem się ciszą. Czasami wydawało mi się jednak, że słyszę przyciszony stukot kilofów.
Chciałem zatrzymać czas. Pomyślałem, że pomoże mi w tym aparat fotograficzny. Postanowiłem rozłożyć statyw i zrobić sobie zdjęcie przy użyciu samowyzwalacza. Potrzebowałem jednak dwóch rąk. Świeczki nie dało się nigdzie umieścić, gdyż nierówności w ścianach były bardzo niewielkie. Musiałem ją więc zgasić. Zaległa totalna ciemność. Nie przeszkadzała mi ona jednak w wykonaniu rutynowych czynności. Poczułem, że z kieszeni koszuli wypadła mi druga świeczka i pomyślałem, że za chwilę po nią sięgnę. Najpierw zdjęcie. O aparacie cyfrowym jeszcze wówczas nawet nie marzyłem, więc nie mogłem sprawdzić, czy czegoś nie zepsułem. Dla pewności zrobiłem drugie i trzecie. Z powrotem zapakowałem sprzęt do plecaka i zapaliłem świeczkę. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że druga świeczka, która przed małą chwilą wpadła do wody, zniknęła. Przeczesywanie dna tunelu niczego nie dało.
Ogarnął mnie dreszcz niepokoju. Popatrzyłem bowiem na kawałek wosku, który trzymałem w ręce i kalkulowałem na ile jeszcze starczy. Cały tunel według przewodnika ma 512 metrów. Przeszedłem jakieś… Zdałem sobie sprawę, że nie mam zielonego pojęcia czy za mną jest 100 czy 200 metrów, a może tylko 50. W tych warunkach straciłem wyczucie odległości. Wiedziałem, że świeczka wypali się na pewno zanim wyjdę na światło dzienne. Postanowiłem zobaczyć… (choć słowo to brzmi tutaj nieco dziwnie), czy da się iść w ciemności. Zdmuchnąłem płomień i z wyciągniętymi rękoma zacząłem dalszą drogę. Miałem przemożne uczucie, że ściany schodzą się ku sobie i za chwilę ścisną mnie w swych objęciach. Po kilku minutach zapaliłem zapałkę i ruszyłem dalej. Wolałem nie myśleć, co się stanie, gdy znów nastąpi ciemność. Czym był jednak mój niepokój wobec strachu mieszkańców Jerozolimy sprzed wieków. Po chwili ujrzałem zagubioną świeczkę. Okazało się bowiem, że woda niewyczuwalnie płynęła. Być może miałem szczęście i trafiłem właśnie na ten moment w ciągu dnia, kiedy następuje poruszenie źródła. Gichon czyli „tryskający”, bierze nazwę od swego charakteru. Jest bowiem jak syfon, który wyrzuca z siebie wodę przez okres 30 minut kilka razy dziennie. Tak czy inaczej, gdy znalazłem świeczkę, poczułem ulgę i radość.
Po kilkunastu metrach zobaczyłem na ścianach tunelu duże uskoki. To musi być tu, pomyślałem. To tu spotkały się obie ekipy robotników Ezechiasza. Jak zaświadcza tablica umieszczona na ścianie tunelu zaraz po jego ukończeniu, którą można obecnie oglądać w Stambule:
Z przebiciem tunelu rzecz miała się tak: Gdy /górnicy unieśli/ kilofy jeden naprzeciw drugiego /z obu stron ściany/ i pozostało do przebicia tylko 3 łokcie dał się słyszeć głos jednego /z nich/, który wołał /coś/ do drugiego. Stało się tak, ponieważ z prawej i z /lewej/ była w skale szczelina. W dniu przebicia /tunelu/ kuli tedy górnicy /ścianę/ kilof naprzeciw kilofa, ażeby zbliżyć się jeden do drugiego. I /wreszcie/ popłynęły wody ze źródła aż do basenu odległego o 1200 łokci. A 1006 łokci wynosiła grubość skały ponad głowami górników.
Dotknąłem tych ścian jeszcze raz w owym miejscu spotkania. Były one świadkami tego, jak robotnicy rzucali się sobie w ramiona i krzyczeli z radości. Ciężko im było uwierzyć, gdy rozpoczynali to zadanie, że zamierzone prace uda się wykonać jeszcze przed przybyciem Asyryjczyków. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to się stało, że te grupy robotników się odnalazły. Byłoby to trudne, gdyby tunel wytyczono prosto. Kto jednak patrzy na jego schemat musi pomyśleć, że architekt był chyba trochę pijany kreśląc projekt całości przedsięwzięcia. Jednak im się udało. Woda popłynęła ku sadzawce, którą już zawczasu otoczono murami. Asyryjczycy nie mogli z niej korzystać.
Nierówności dna tunelu świadczą, że nie była to pośpieszna robota. Czułem to wyraźnie. Podłoga to opadała, to znów się podnosiła. Zapaliłem drugą świeczkę. Radość nie ustawała. Daleko przede mną pojawiła się delikatna smuga światła. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i dotarłem do niewielkiej sadzawki. Pomyślałem wówczas, że właśnie w tym miejscu po raz pierwszy w życiu światło słońca zobaczył pewien niewidomy, którego Jezus spotkał przy świątyni i rzekł mu: „Idź, obmyj się w sadzawce Siloam” (J 9,7). Znów przeniosłem się w czasie. Był rok 30 po Chr.
Nie dane mi było jednak porozmawiać z tym niewidomym, gdyż głos strażnika zapraszał mnie do wyjścia. Wspinając się po kilkudziesięciu stopniach wiedziałem, że każdy z nich przesuwa datownik. Im bliżej było współczesności tym hałas stawał się coraz bardziej nieznośny. Znów ukazały się domy Jerozolimy. Przypomniały mi one, że opłaciło się Ezechiaszowi kopać tunel. Jego stolica nie podzieliła losu Samarii i Lakisz, które zostały zdobyte i zniszczone przez Asyryjczyków.
Dziś Jerozolima jest bardzo rozległym miastem, które swe korzenie zapuściło przy wodach wypływających ze źródła Gichon. Wróciłem do hotelowego pokoju, otworzyłem Pismo Święte i… znów, choć trochę inaczej, przeniosłem się w czasy Ezechiasza.
ks. Artur Andrzejewski