Gdy biednemu człowiekowi muszę dać jakąś księgę pociechy, to mu daję Pierwszy List św. Jana. Człowiekowi, który nie może sobie ze sobą poradzić i ma takie trudności, że mu się żyć odechciewa, daję Drugi List do Koryntian
Ministrantem zostałem dzięki Tatusiowi. Jedyny rękopis, jaki został po nim, to były naczynia i szaty liturgiczne (proroctwo o liturgiście? nie wiem). Cóż, dwanaście lat miałem, gdy odszedł. To, co dostał od księży w Rzeszowie, to przekazywał swojemu synowi małemu, żeby biegał półtora km do księży z Pomorza, którzy się pod Warszawą tam, w Zalesiu, ukrywali. Był taki dwudziesty piąty sierpnia czterdziestego czwartego roku, gdy strzelanina była bardzo blisko; dziecko nawet nie rozumiało, w jakiej sytuacji biegnie na mszę św. Ale ten ministrant zaczął zazdrościć koledze Stefanowi na kolonii sióstr Loretanek i na kolonii księży Salezjanów, że on codziennie do komunii św. chodzi. Nauczył się tej komunii codziennej tak naprawdę dopiero przed samym pójściem do seminarium. Ale już pierwsza wizyta w domu ze seminarium spowodowała, że gdy braciszek odprowadzał – nie wiem, jak to się stało – to mu mówiłem, że wszyscy musimy być koniecznie święci. I Antoś kolega, który już odszedł do Pana, ten Antoś, który jako diakon i jako młodziutki ksiądz gromadził kleryków ze wszystkich seminariów polskich na spotkania „Ignis Ardens” (i księża rektorzy mu przysyłali kleryków, takie mieli do niego i do naszej władzy seminaryjnej warszawskiej zaufanie), ten Antoś wciągnął mnie w adorację Pana Jezusa.
Ministrant to lubi robić coś przy ołtarzu. Rzeczywiście lubiłem siedzieć obok księdza, nieraz sam jeden w niedzielę, i śpiewać nieszpory. I w tej adoracji seminaryjnej, gdy wszyscy byli na kolacji, Pan Jezus zaczął być bardzo blisko. Tak jak w drugiej księdze „Naśladowania”, tak jak w książce o. J. Schrywersa jako „Boski Przyjaciel”. Ojciec duchowny kazał czytać Nowy Testament. I właściwie dopiero z parafianami na Grochowie odkrywałem Dzieje Apostolskie coraz głębiej i głębiej, i zobaczyłem, że wszystko się powtarza. Najpierw mi się zdawało, że jestem podobny do św. Piotra, a potem, nie umiem powiedzieć, tak jak papieże ostatnio nie umieją powiedzieć, czy bardziej do Jana czy bardziej do Pawła, dlatego wolą obydwu imion używać. Ale przecież w tym jest cały właśnie bardzo osobisty stosunek do Pana Jezusa.
Dobrych kapłanów Pan Jezus dał, przez dobrych się pokazał. Tak przecież już i wtedy było. Łukasz Antiocheńczyk zbudował się tym, że tylko rok wystarczyło, by dwaj słudzy Jezusowi – Paweł i Barnaba – razem zgodnie pracowali w Antiochii, i tak go to pociągnęło: dwóch księży przez jeden rok na jednej parafii zgodnie pracować. A Tymoteusza, którego ojciec był niewierzący, dlatego on wiarę dostał od matki i babki, pociągnęło to, że ojcem dla niego stał się ksiądz, tak by krótko powiedzieć – Paweł. A Piotr, gdy patrzył Panu Jezusowi w oczy, to szedł nawet po falach; a gdy tylko pomyślał, jaki on sam jest ciężki i jakie straszne są odmęty morza pod nim, to zaczął tonąć. (Kto się spowiadał u o. Piotra Rostworowskiego kiedyś na Bielanach, to zna często przez niego powtarzane to zdanie.) A św. Jana zachwycił Pan Jezus, że nawet godzinę pamiętał. Ja nie pamiętam, ale na pewno zostałem zachwycony. I bardzo mnie przejmują ciągle słowa: chcę, aby trwał tak, aż przyjdę (J 21, 22. 24). Przecież Jan był najmłodszy, a dowiedziałem się, że jest patronem wierności powołaniu, takiej osobowej, osobistej.
I gdy biednemu człowiekowi muszę dać jakąś księgę pociechy, to mu daję Pierwszy List św. Jana, i gdy człowiekowi, który nie może sobie ze sobą poradzić i ma takie trudności, że mu się i żyć odechciewa, to mu daję Drugi List do Koryntian – bo Paweł to przeszedł i wszystko nam dokładnie opisał, jak to przeszedł.
I pamiętają księża siedleccy, jak nam się przydały te słowa św. Piotra na rekolekcjach: wszelką troskę swoją złóżcie na Niego, bo Jemu zależy na was (1 P 5, 7). Był jeszcze stan wojenny i księża katowiccy pamiętają znowu św. Piotra, kiedy powiedział: bardziej jeszcze starajcie się utwierdzić wasze powołanie i wybór. To bowiem czyniąc, nie upadniecie nigdy” (2 P 1, 10).
I tak nieraz słowo Boże nam Pan Jezus otwiera, i mnie otwiera rzeczywiście – wszędzie: w Prawie, w Prorokach, w Psalmach, gdzie jest On. Otwiera mi słowo Boże na siebie i mnie. I Ten, który jest w słowie Bożym, daje się spotkać w tajemnicy sakramentów. W Eucharystii – tak, ale jakże i jakże ogromnie w konfesjonale, którego tak się bałem, że nie będę umiał poradzić trudnym grzechom ludzi. A ks. Aleksander Biernacki z Radości uspokajał, że Pan Jezus wszystko podpowie sam. I gdy ja nie mam odpowiedzi od spowiednika na moje pytania – księża to znają – przychodzi biedny człowiek do spowiedzi i zaczynam mu mówić coś, co z przerażeniem prawie stwierdzam, jest przecież także i do mnie. A gdy przychodzi coraz większa odpowiedzialność i coraz większa świadomość swojej nieudolności, to Pan Jezus wskazuje zło do rozpoznania z daleka, że się człowiek łatwo nabrać byle czemu i byle komu nie da. Czy to już jest rozeznanie duchów? – może jeszcze nie.
I tchórzowi Pan Jezus nie daje się bać, i człowiekowi łatwo zapalczywemu nie da nienawidzieć, i człowiekowi nie da być w niczym, nawet w największym złu, bezradnym. Bo wiem, że On zwyciężył we mnie, i wiem, że mnie potrzebuje do swojego zwycięstwa. Dlatego otrzymamy moc z wysoka, jeśli damy otwierać Mu nasze umysły, bo Jego nauka to jest nauka z mocą, jak nas nauczył Marek Ewangelista (1, 27). Bo On, Jezus, już dawno wszystko zło zwyciężył, i to, które jest, i to, które jeszcze będzie, a my mamy się pod Jego zwycięstwo podłączyć, mamy wszystko poddać pod Jego stopy (Ef 1, 22).
Chrystus Pan, kiedy stanie się dla nas Panem i Zbawicielem każdej rzeczy i każdej sprawy, kiedy mu zawierzać wszystko będziemy, to „dla miłujących Boga nic nie ma trudnego”. I to, że ta Kongregacja jest, i to, że referat na dziś był (szczegółów nie opowiadamy), to jest jeszcze jeden dowód, że Jezus chce być moim Panem i Zbawicielem.
Kiedy wypowiadam, że przyjmuję Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela? Ci, którzy byli choćby tego lata na oazie w Krościenku, chyba wiedzą, że nie pozwalam sobie zaraz po odśpiewaniu „Baranku Boży” podnosić Hostii Najświętszej i mówić: „Oto Baranek Boży”, ale tak dosłownie traktując przepisy, po cichu czy półgłosem mówię tę modlitwę tak ważną: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego… nie dozwól mi nigdy odłączyć się od Ciebie”, nawet tak dosłownie jak tam jest: „spraw, abym na zawsze przylgnął do Twoich przykazań i nie dozwól mi nigdy oderwać się od Ciebie”. A co roku, na KUL-u właśnie przy Najświętszym znaku Pana naszego Umęczonego i Zmartwychwstałego odnawiamy przymierze, i tak jak Papież Paweł VI prosił, żeby wszystkie śluby, wszystkie przyrzeczenia, wszystkie zobowiązania dodać do tego, zanim przyjmiemy pokropienie. Cały rok, potem cała pokuta wielkopostna, potem całe Triduum zmierza do tego momentu, który był kiedyś zbiorową rocznicą chrztu św. dla wszystkich, który był kiedyś przyjęciem Jezusa z całego serca dla katechumenów i dla już ochrzczonych – ponowieniem. Obyśmy pojęli, że w życiu naszym wewnętrznym, w życiu naszym chrześcijańskim ten moment co roku cały Kościół przeżywa jako przyjęcie Jezusa w swoje życie i w swoje serce jako Pana i Zbawiciela, przypieczętowane zaraz komunią św. prawdziwie wielkanocną.
Ukochani, złączcie się w tej modlitwie przyjęcia Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela. Nie będę improwizował, ja tę modlitwę tylko odmówię z całego serca.
„Panie, Jezu Chryste, Synu Boga żywego, który z woli Ojca, za współdziałaniem Ducha Świętego przez śmierć swoją dałeś życie światu, wybaw mnie przez to Najświętsze Ciało i Krew Twoją, przez wszystkie sakramentalne znaki, od wszystkich nieprawości moich i od wszelkiego zła. Daj mi na zawsze przylgnąć do Twoich przykazań i nie dozwól mi nigdy oderwać się od Ciebie. Jezu, Tyś Panem, Tyś Zbawcą moim. Amen”.