Jeśli będziemy żyli tylko własnymi sprawami, jeśli zamkniemy się we własnym gronie i w poczuciu własnej wyższości nad „zepsutym światem” — to po co w ogóle na tym świecie jesteśmy?
Wy jesteście światłością świata” powiedział Chrystus do swoich uczniów. „Wy jesteście solą ziemi”. Czytamy te słowa Jezusa — i jesteśmy dumni, że tak o nas mówi.
Bez światła nie da się żyć — ciemność potrafi być groźna, w ciemności można się potknąć, zabłądzić, zgubić cel. Chrześcijanin ma być światłem — swoim życiem, słowem, działaniem wskazywać drogę, rozpraszać ciemności, objawiać miłość.
Sól konserwuje — bez niej wiele pokarmów szybko by się zepsuło. Sól nadaje smak — nieposolona potrawa jest mdła, niesmaczna. Chrześcijanie mają „dodawać smaku” mdłemu, nijakiemu światu, chronić przed zepsuciem.
Wszyscy znamy te słowa Ewangelii. Tylko co one dla nas znaczą w praktyce?
Na początku ubiegłego roku jeden z ośrodków badania opinii społecznej ogłosił wyniki sondażu, z którego wynikało, że Polacy bardzo negatywnie oceniają obecny parlament. Znaczna większość ankietowanych deklarowała, że do posłów i senatorów nie ma zaufania, że bardzo negatywnie ocenia zarówno ich pracę, jak przygotowanie merytoryczne i kwalifikacje moralne. Krytyka była miażdżąca. Dziennikarze prasowi i telewizyjni szeroko komentowali te wyniki, pytali o zdanie ekspertów — socjologów, politologów. Wszyscy mówili mniej więcej to samo: kryzys zaufania, wynikający z braku efektów polityki gospodarczej, źle konstruowanego prawa, takich a nie innych zachowań poszczególnych parlamentarzystów. Jedni bezlitośnie mówili, że diagnoza społeczna jest trafna, inni próbowali usprawiedliwiać klasę polityczną argumentami z gatunku „jakie społeczeństwo, tacy politycy”.
I nikt — absolutnie nikt! — nie spróbował porównać wyników tych sondaży z innymi danymi, a mianowicie z… frekwencją w ostatnich wyborach parlamentarnych.
Co to ma do rzeczy? Ano, ma. Bo jeśli zestawi się fakt, że ponad 70 proc. społeczeństwa negatywnie ocenia parlament (tak było rok temu, obecnie jak sądzę ten odsetek jest nawet wyższy) z danymi mówiącymi, że w ostatnich wyborach do urn wyborczych poszło nieco ponad 30 proc. uprawnionych do głosowania — to jasno widać, że prawdopodobnie większość z tych, którzy krytykują polityków, sama nie głosowała. Czyli — nie zrobiła nic, żeby w sejmie i senacie znaleźli się ludzie lepsi i bardziej kompetentni!
Łatwo jest narzekać — niektórzy mówią, że to nasza narodowa cecha. Łatwo jest mówić, że to czy tamto jest źle, że powinno być inaczej, lepiej. Łatwo jest to MÓWIĆ — zwłaszcza na towarzyskim spotkaniu, wśród grona podobnie myślących ludzi, którzy przytakną, pokiwają głowami, dorzucą swoje argumenty — i rozejdą się do domów z miłym poczuciem, że — skoro krytykują to, co jest źle — to sami chyba są lepsi…
Tyle, że od narzekania jeszcze nic się na świecie (na lepsze) nie zmieniło. Nie chciałbym być źle zrozumiany — ja także bardzo krytycznie oceniam dokonania obecnego parlamentu. Ale kiedy znajduję się w towarzystwie ludzi „psioczących” na polityków, zawsze zadaję podstawowe pytanie: „A na kogo pan głosował w ostatnich wyborach?” I bardzo często słyszę odpowiedź „Ja? E, ja nie głosowałem, bo po co. Przecież to i tak nic nie da. Co zmieni ten mój jeden głos…” Jasne, nic nie zmieni. Zwłaszcza, jak go nie oddasz.
Najgorsze zaś jest to, że takie podejście reprezentują ludzie wierzący — chrześcijanie, katolicy. Ci, którzy maja być światłem i solą. I sami w ten sposób przyznają, że światło wpychają pod korzec, że soli pozwalają wietrzeć.
Oczywiście sprawa uczestniczenia w wyborach (nie tylko parlamentarnych) to tylko przykład. Problem jest znacznie szerszy — jak my, chrześcijanie, angażujemy się w życie społeczne, którego tylko jednym z przejawów jest kwestia wyborów politycznych?
Czy jesteśmy „światłem i solą” w naszych środowiskach — w szkole, na uczelni, w pracy, w społeczności lokalnej? Czy potrafimy wyjść z pozytywną inicjatywą, zaproponować swojemu otoczeniu pozytywny program?
Wielu z nas — zwłaszcza tym starszym — „zaangażowanie społeczne” kojarzy się popularnymi w czasach PRL „czynami społecznymi” — bezsensownymi, narzuconymi z góry działaniami w rodzaju „malowania trawy na zielono”. Inni wychodzą z założenia, że ich sprawy prywatne, nauka, praca, konieczność utrzymania rodziny to na tyle duże „ob-ciążenia”, że nie mają już siły dodawać do nich jeszcze zaangażowania społecznego. Jeszcze inni dali się już nabrać na uparcie powtarzaną tezę, że „lepiej już było, jest źle, będzie jeszcze gorzej, nic się z tym nie da zrobić”, a w dodatku zaangażowanie społeczne (zwłaszcza polityczne) to „bagno”, nikt tam nie jest czysty, a wszyscy politycy — od lokalnych radnych po prezydenta — robią to, co robią wyłącznie dla kasy, układów i ustawienia się w życiu.
A przecież Chrystus wzywa nas do zupełnie innej postawy! „Sól ziemi, światło świata” — w tych określeniach, jeśli głębiej się nad nimi nie zastanowimy, kryje się pułapka. Jeśli światło nic nie oświeca, jeśli istnieje samo dla siebie — to przeczy sensowi własnego istnienia. Jeśli nie ma potrawy, która można posolić czy zakonserwować — to po co komu sól?
Jeśli my, „chrystusowi”, będziemy żyli tylko własnymi sprawami, jeśli zamkniemy się we własnym gronie i w poczuciu własnej wyższości nad „zepsutym światem” — to po co w ogóle na tym świecie jesteśmy? Po co On nas w tym świecie postawił?
Jeśli w ten „świat” nie będziemy wchodzili — z Ewangelią, z naszym świadectwem, ale i z konkretnym działaniem na rzecz innych ludzi — to co tu po nas? „Jeśli sól straci swój smak — czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda…” Głoszenie Ewangelii na pewno nie będzie skuteczne, jeśli słowom nie będą towarzyszyły czyny, konkretne działania.
Naszym zadaniem jest przemienianie świata — czynienie go lepszym, bardziej Bożym. Możemy to czynić na mnóstwo sposobów. Podstawowym — jest oczywiście uczciwa i konsekwentna realizacja swojego powołania, także tego zawodowego. „Gdy zatem [świeccy] indywidualnie czy grupowo działają jako obywatele świata, niech (…) starają się osiągnąć prawdziwą biegłość w tym, co robią. Niech chętnie współpracują z ludźmi zmierzającymi do tych samych celów.” — mówią nam Ojcowie Soborowi (KDK 43).
Istotne jest także nasze zaangażowanie w Kościele i w Ruchu. Jeśli prowadzimy grupę formacyjną, posługujemy w konkretnej diakonii — to przecież także jest forma zaangażowania społecznego.
Niektórzy z nas dobrze realizują się także w szerszym działaniu — na przykład na rzecz społeczności lokalnej. Organizacja zabawy karnawałowej dla dzieci, wieczorka dla osób w podeszłym wieku, loterii fantowej na rzecz potrzebujących — to też świadectwo, to też głoszenie Ewangelii.
Są i tacy, którzy doskonale nadają się na osoby odpowiedzialne za konkretne działania w gminie, powiecie czy mieście. Dlaczego zatem nie spróbować choćby zostać radnym? Dobrze sprawując mandat radnego można zrobić dla innych ludzi naprawdę bardzo dużo. Pewien animator w mojej diecezji postanowił kiedyś, że spróbuje zostać radnym. Okazało się, że jeden z lokalnych społecznych komitetów wyborczych powstałych przed wyborami samorządowymi chętnie przyjął go na swoją listę. A jaka była reakcja jego przyjaciół ze wspólnoty Ruchu? Większość zaczęła mu ten krok stanowczo odradzać! Argumenty były podobne: „Wszyscy i tak pomyślą, że robisz to dla forsy”, „I tak nic ci się nie uda, bo nie masz układów i znajomości”, „Sam przecież nic nie zrobisz, wypalisz się tylko”, „Polityka — nawet ta lokalna — to śmierdząca sprawa, po co się w tym babrać”, „W polityce każdy jest umoczony, ciebie też w te układy wciągną, zobaczysz” — i tak dalej…
Na szczęście nie zdołali go zrazić. Wystartował, został radnym. I okazało się, że — choć sam przyznawał, że chwilami było mu bardzo ciężko przebić się przez „układy i układziki” — zdołał przez czas swojej kadencji uczynić naprawdę sporo dobrych rzeczy dla swojej gminy. Wykłócił się o pieniądze na kilka bardzo sensownych inicjatyw, wielokrotnie bronił ludzi krzywdzonych przez lokalnych „bonzów”, przeforsował dwie czy trzy mądre uchwały… Kiedy z nim o tym rozmawiałem, nie mogłem się uwolnić od myśli o tym co by było, gdyby do tego gminnego samorządu dostało się jeszcze kilku innych takich ludzi jak on. Wtedy zresztą pierwszy raz pomyślałem także o tym, że postawa „nie ma co próbować, i tak się nie uda, wszystko układy…” — jest w gruncie rzeczy próbą usprawiedliwienia się z tego, że się nic nie robi. A jeśli ktoś CHCE coś zrobić — to zamiast go wesprzeć, staramy się go od tego odwieść, być może także dlatego, żeby nie był dla nas wyrzutem sumienia…
Nie chodzi mi o to, żeby każdy z nas został radnym czy liderem lokalnej społeczności. Nie każdy ma predyspozycje do bycia posłem, do angażowania się w — skądinąd rzeczywiście często dwuznaczny moralnie — świat polityki.
Uważam natomiast, że nie da się być dojrzałym chrześcijaninem, świadomym uczniem Chrystusa, nie wchodząc głęboko w otaczający nas świat, nie angażując się. Nie da się zmienić świata przez narzekanie na to, jaki jest zły. Na pewno podstawową działalnością na rzecz świata jest modlitwa — ale jeśli nie pociąga ona za sobą działania, życia, tworzenia kultury, to jest po prostu nieuczciwa. „Chrystus nie ma dziś na świecie innych rąk, tylko twoje. Nie ma innych nóg, ust, oczu — tylko twoje” — mówiła św. Teresa.
Często wydaje nam się, że świat toczy się własną siłą, z taką bezwładnością, że nasze działanie — lub jego brak — nic nie zmienią. Tymczasem jeśli uwierzymy w to, jeśli damy się przekonać, że nic od nas nie zależy — sprzeniewierzymy się misji, którą pozostawił nam Chrystus. Przecież jeśli On powiedział, że mamy być solą ziemi — to nieuczciwe byłoby tłumaczenie, że tej naszej soli jest za mało na taką potrawę…
"Oaza” to miejsce na pustyni, w którym jest woda, a więc jest życie. Można do niej wracać, żeby się napić i nabrać sił. Ale pozostanie w oazie nie jest naszym powołaniem. Naszym powołaniem jest nawadniać pustynię — tak, aby w końcu nie było już pustyni, aby wszędzie było życie.
Czesław Miłosz w „Traktacie moralnym” — komentując taką postawę „ja nic nie mogę, nic ode mnie nie zależy”, napisał:
Nie jesteś przecież tak bezwolny,
A choćbyś był jak kamień polny,
Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
Idealizm? Zapewne. Nie wyobrażam sobie bycia chrześcijaninem bez idealizmu.