Młodzi w Kościele
(222 -lipiec -sierpień2018)
z cyklu "Ze wszystkich narodów"
Śladami Jezusa
Judyta Sowa
Ile musiał przejść Jezus, aby dojść do Zmartwychwstania? To pytanie narzuca się automatycznie, gdy chodzi się ścieżkami Izraela. Ile kilometrów musiał zrobić, aby uczynić jeden cud, aby dotrzeć z Nazaretu nad Jezioro Galilejskie, pójść do Jerozolimy, na pustynię, potem do Jerycha, wyjść na Górę Oliwną? Teraz, kiedy coraz popularniejsze są szlaki Camino do Santiago de Compostela, drogi św. Franciszka we Włoszech i inne piesze trasy, może warto zastanowić się, jakby to było pójść śladami Jezusa.
Izrael to przepiękny kraj, niezwykle różnorodny. Na południu roztaczają się pustynie – Negew oraz Judzka. Krajobraz ten mieni się we wszelkich kolorach, krwistej czerwieni, odcieni brązów, żółci, czerni… Cisza, majestatyczne widoki skalistych pustyń przeplatanych oazami i osadami ludzkimi.
Im dalej na północ, tym bardziej niż natura daje się we znaki bogata kultura. Żydzi i Arabowie, kolorowe targi, pachnący cynamon, kardamon, imbir, warzywa, świeżo wyciskane soki owocowe. Budynki koloru piasku, wszędobylskie buźki prześlicznych dzieciaków. Miasta.
Stara Jerozolima. Miejsce, gdzie każdy kamień przypomina nam o wydarzeniach biblijnych, gdzie chrześcijanie wszystkich denominacji przychodzą oddawać kult swojemu Bogu, gdzie tysiące Żydów modli się codziennie pod Ścianą Płaczu, gdzie muzułmanie czczą swoje święte miejsce i zwołują się co kilka godzin na modlitwy. Miasto święte, wyjątkowe, najważniejsze, pełne radości i majestatu, a z drugiej strony smutku i napięć, bo to miasto, które od dawna nie zaznało pokoju.
Północ kraju to wiosna. Jadąc drogą pojawia się coraz więcej zieleni, bujnych kwiatów. Krajobraz przepięknych gór, odrobinę przypominających nasze polskie latem. Góra Karmel, Wzgórza Golan, tereny pomiędzy Nazaretem a Jeziorem Galilejskim.
A z czterech stron morza: Czerwone i Śródziemne oraz jeziora: Martwe i Galilejskie. Spacerując nad Jeziorem Galilejskim można łatwo zrozumieć, dlaczego Jezus tak ukochał ten teren. Radość, ruch, życie, zieleń.
Ale wracając do tematu, Izrael to kraj, w którym (obok Hiszpanii i kilku innych miejsc) istnieje najwięcej wytyczonych szlaków pieszych, gdzie można spędzić wiele pielgrzymich dni.
Narodowy szlak Izraela
Przebiega przez cały Izrael, a zatem przez kilka stref klimatycznych, jest niezwykle różnorodny. Został wytyczony w 1991 roku, idąc nim można poznać historię Izraela od czasów biblijnych do dziś. To 940 km drogi, która może nie tylko dostarczyć nam wrażeń i niezwykłych krajobrazów, wypróbować nas, ale też trasa, która może zbliżyć nas do Boga, przemienić nasze życie. Można przejść ją w całości lub we fragmentach. Do tej trasy trzeba się jednak doskonale przygotować, szczególnie, jeśli chce się dotrzeć na południe, na pustynię. Zapasy jedzenia, ogromne ilości wody, namiot i towarzystwo drugiej lub więcej osób, to konieczność.
Zatem na początek polecam…
Jesus / Gospel Trail
Gdy czyta się Pismo Święte, nasuwa się myśl, że Jezus większość czasu poza życiem ukrytym spędził w Galilei. Zapewne nie jeździł tam z Nazaretu wygodnym izraelskim zielonym autobusem, warto zatem przejść się choć raz razem z Nim tą trasą, by pomyśleć, czego mógł doświadczać, jak się przemieszczał.
Cała trasa nie jest długa, to zaledwie ok. 65 km. Tutaj można znaleźć poglądowy przewodnik z przykładowym podziałem na odcinki oraz miejscami noclegowymi: https://jesustrail.com/downloads/Jesus_Trail_Free_Map_2017.pdf. Na stronie jesustrail.com znajduje się dużo ciekawych informacji. Całą trasę można teoretycznie przejść w 2 dni, ale warto zaplanować sobie ją na 4 dni, żeby w każdym miejscu mieć troszkę więcej czasu na zwiedzanie, modlitwę, medytację, przeczytanie fragmentów z Pisma, które mówią o terenie, przez który idziemy, chwilę dla siebie. Szczególnie wyjątkowy jest odcinek pomiędzy Magdalą i Kafarnaum, na koniec natomiast koniecznie trzeba wspiąć się na Górę Błogosławieństw i zostać tam dłużej. Trasa bogata jest w przepiękne krajobrazy oraz miasteczka, począwszy od Nazaretu, miasta, w którym wszystko się zaczęło. Zielone góry i pagórki, z których już po minięciu Kany zaczyna być widać w oddali Jezioro Galilejskie. Aż po ostatni odcinek, na samym Jeziorem, Magdala, Tabgha, Kafarnaum, Góra Błogosławieństw.
Warto zabrać ze sobą prowiant, wodę. Ale oczywiście nie za ciężki plecak, żeby nie szło się zbyt trudno. Od czasu do czasu są sklepy, a w większych miejscowościach restauracje (i falafel). Noclegi są dość często, niektóre z nich warto zarezerwować wcześniej, ale nie jest to konieczne, polecam Fauzi Azar Inn w Nazarecie, Canna Wedding Guesthouse w Kanie Galilejskiej. Niestety nie należą do najtańszych, bo trzeba zapłacić ok. 80/120 zł za noc, ale trasa jest krótka, zatem potrzebujemy niewiele noclegów. Teraz, kiedy można znacznie zaoszczędzić na biletach lotniczych z Polski (nawet 200 zł w dwie strony), koszt całkowity wyjazdu będzie całkiem w porządku. Trasa jest oznakowana, miejscami bardzo dobrze, niestety czasami trzeba dobrze się zastanowić, bo można się zgubić. Na początku, w hostelu Fauzi Azar Inn można nabyć paszport pielgrzyma i zbierać pieczątki, jak to się utarło na Camino de Santiago, nie jest to jednak konieczność.
Ludzie na szlaku są bardzo mili, tak samo w hostelach, można uzyskać od nich pomoc, potrzebne informacje, a w razie potrzeby lub nagłego wypadku można skorzystać z numerów podanych na mapie i zadzwonić po pomoc bądź podwiezienie do najbliższego noclegu.
Nasze wielkopostne doświadczenie
W Wielkim Tygodniu tego roku wybrałyśmy się w trójkę na tę pieszą wędrówkę. Iza Marta i ja, połączone przyjaźnią zapoczątkowaną w Diakonii Misyjnej, ruszyłyśmy w podróż. Chciałyśmy przeżyć w Izraelu kilkanaście dni rekolekcji, pójść z Jezusem najpierw po pustyni, potem po ulicach Nazaretu, dalej do Kany, Tabghy, Kafarnaum i na Górę Błogosławieństw. Przywitać Go w Betfage, jak niegdyś, kiedy wjeżdżał na osiołku, zejść z nim do Ogrodu Oliwnego, ulicami Starej Jerozolimy na Kalwarię.
Chciałyśmy pójść z Nim do Zmartwychwstania. Przeszłyśmy wiele kilometrów, oczywiście my posiłkowałyśmy się też autobusami i autostopem, ale droga przebyta pieszo była dla nas bardzo istotna.
Początkowo wylądowałyśmy na lotnisku Ovda, na południu Izraela i mimo mniejszego ruchu na drodze spowodowanego szabatem, postanowiłyśmy pojechać autostopem. Nie zaczęłyśmy go nawet łapać, a obok nas zatrzymało się małżeństwo rosyjskich Żydów, którzy mieszkali na północy Izraela. Sami zaproponowali, że nas podwiozą. Już tego samego dnia wieczorem spacerowałyśmy po pustyni. Akurat trafiłyśmy na jedne z najzimniejszych dni, nie było zatem słońca i upału pustyni, ale ogromny wiatr. W hostelu, w którym nocowałyśmy, spotkałyśmy wielu ciekawych ludzi, którzy opowiadali o swoich doświadczeniach oraz wolontariatach w Izraelu. Szczególnie zauroczył nas jeden młody chłopak, Niemiec, który z niezwykłym zachwytem opowiadał o swoim wolontariacie w hospicjum w Jerozolimie. Było to tak wyjątkowe, że pod koniec naszej podróży zwiedzałyśmy z nim to hospicjum i słuchałyśmy opowieści o każdym z pacjentów.
Drugiego dnia pobytu zabrałyśmy nasze plecaki, kilka litrów wody i ruszyłyśmy w drogę. Pustynia nas zachwyciła. Piękny szlak, nicość, wyjątkowe barwy skał. Częściowo rozmawiałyśmy, trochę milczałyśmy, modliłyśmy się. Zrobiłyśmy przerwę na czytanie Pisma św. i medytację. To był wyjątkowy wstęp do przeżywania Wielkiego Tygodnia. Następnie autostop, oczywiście nie jeden, kolejne wyjątkowe rozmowy, poznawanie kultury poprzez dyskusje z Izraelczykami i Pakistańczykami w samochodzie. Krótki postój w Jerozolimie, wspólna modlitwa przed Bazyliką i kolejna pustynia – Judzka. Tam, gdzie Jezus był kuszony. Piękne trasy, oazy, można było nawet popływać na końcu jednego ze szlaków. Tym razem szłyśmy wśród turystów, nie w ciszy, ale za to mogłyśmy doświadczyć, jak Izraelczycy spędzają czas wolny i jeszcze lepiej ich poznać. Krajobraz był inny, jeszcze bardziej górzysty i żółty, ale równie zachwycający. Pustynie Izraela to nie kończący się horyzont piasku, to przepiękne górzyste, skalne tereny.
W dalszą część podróży, a może pielgrzymki, udałyśmy się do Nazaretu. Do Mamy. To moje ulubione miasto, niewielkie, ale jest tam coś wyjątkowego, może to właśnie Jej obecność to sprawia. Zatrzymałyśmy się w hostelu Fauzi Azzar, który polecam każdemu. Klimatyczne miejsce z pysznymi śniadaniami, pełne bogatej historii i łączące kultury, pokazujące, że gdyby mocno się postarać, można zażegnać ten smutny palestyńsko-izraelski konflikt.
Dom ten, w którym obecnie jest hostel był ratunkiem dla tej części, a nawet całego miasta, w którym przed jego powstaniem pojawiali się tylko pielgrzymi odwiedzający Bazylikę, ale nie wchodzący nawet na chwilę do miasta, aby je zwiedzić, spędzić w nim czas. Nie było innej turystyki. Nazaret to miasto arabskie, nie mieszkali i nie odwiedzali go żadni Izraelczycy, którzy zwyczajnie nie czują się w nim mile widziani.
Pewnego dnia pojawił się młody człowiek, który dużo podróżował, przeszedł szlakiem Izraela i bez pieniędzy, tylko z pomysłem, postanowił otworzyć hostel. Tak długo chodził do obecnych właścicieli, rodziny zmarłego Fauzi Azzara, że po długim negowaniu tego pomysłu weszli z nim we współpracę. Dzielnica ta, pełna dealerów narkotykowych, martwa, zaczęła się powoli zmieniać. Z gośćmi przyszło złamanie barier, współpraca, pieniądze. Mali, lokalni sprzedawcy zaczęli na nowo rozkręca swoje biznesy, powstały kolejne hostele, wycieczki po Nazarecie i miasteczko rozkwitło.
Tam właśnie rozpoczęłyśmy od wieczora w pięknych murach tego miejsca, wspólnego czasu z pracownikami i innymi gośćmi, pysznej herbatki, a kolejnego dnia od śniadania z lokalnych produktów, smaków Izraela, bogactwa kolorowych dań i wycieczki. Pracownicy hostelu odprowadzają bowiem po mieście, opowiadają historie, pokazują ciekawe zakamarki, sklepy z przyprawami, warsztaty, gdzie powstają piękne meble, to tak, jakby odwiedzić Józefa, inne miejsca, które pozwalają zrozumieć ten kraj.
Po wypiciu imbirowego napoju kończącego to doświadczenie, poszłyśmy do Mamy. Bazylika w Nazarecie jest po prostu przepiękna. Dzięki znajomej nam wspólnocie, Shalom z Brazylii (misjonarze, są też w Polsce), która pracuje w Bazylice, weszłyśmy nawet do kuchni Mari. Spędziłyśmy w tym miejscu spokojny czas na modlitwie, poznając też troszkę historię Bazyliki.
Ja uwielbiam w tym miejscu po prostu być. Spacerować, patrzeć na rozwieszone wizerunki Maryi o różnych obliczach z całego świata, rozmawiać z nią., modli się na różańcu, medytować. Oczywiście byłyśmy tam również na Mszy świętej, na czuwaniu różańcowym, gdzie rozważa się tajemnice życia Józefa, które uświadamiają Jego rolę w codzienności Jezusa i Mari. Pospacerowałyśmy też po górzystych uliczkach tego miasta, zjadłyśmy pyszną kolację w towarzystwie wyjątkowej wspólnoty Shalom, aby kolejnego dnia spokojnie, po porannej Mszy i śniadaniu udać się w drogę.
Tak oto wyruszyłyśmy śladami Jezusa nad Jezioro Galilejskie. Początkowo trzeba było wydostać się z Nazaretu, raz jeszcze wspiąć się na sam szczyt nad miasto, aby później wędrować po pięknych łąkach, pagórkach, lasach. Chciałyśmy przejść dużo kilometrów, ale niestety zgubiłyśmy się. Widoki były niezwykłe, ale po naszej wędrówce, w jej pewnym momencie dotarłyśmy do miejsca, gdzie byłyśmy dwie godziny wcześniej. Dlatego już wzdłuż ruchliwej drogi, ale pewne dobrego kierunku, poszłyśmy do Kany Galilejskiej. Ostatni odcinek był trudny, bo głośny i bez tak wyjątkowych widoków jak wcześniej, ale równie potrzebny dla naszej duchowej pielgrzymki. Szczególnie uciążliwe było to dla Izy, która już wcześniej zaczęła mieć problem z nogami i bardzo cierpiała. Wejście do Kany było cudowne, dostałyśmy tam też bardzo fajny pokoik, gdzie odpoczęłyśmy, zjadłyśmy falafela. Ja poszłam jeszcze na spacer po tym sympatycznym miasteczku, zrobić zakupy, żeby ugotować wspólnie smaczny posiłek na kolejny dzień. Dyskutowałyśmy troszkę wieczorem z miłymi właścicielami, innymi pielgrzymami, a kolejnego dnia rano zaczęłyśmy jak co dzień od Mszy św.
Filipińskie małżeństwa odnawiały śluby. Długa Msza św., z dużą ilością obrzędów. Było dla mnie trochę tak, jak wtedy, kiedy mieszkałam w Afryce. Kolorowo. Było też dużo pięknych emocji między małżonkami. Po Mszy zarzuciłyśmy plecaki na plecy i ruszyłyśmy w drogę. Góry, zieleń, tereny trochę jak na Camino. Piękne ścieżki, urwiska, polany. Oszałamiający krajobraz. Cały czas prowadziły nas strzałki i inne żółte oznakowania szlaku. Wspinało się po wąskich ścieżkach w góry, gdzie nie było ludzi, ale to, co było widać, to piękna tafla Jeziora Galilejskiego gdzieś w oddali. Niestety pod koniec zaczęło się robić późno, ciemno, Izka cierpiała bardzo, zatem musiałyśmy odpuścić ostatni, najpiękniejszy odcinek i dojść skrótem do głównej drogi. Tam zabrakło oznakowania, więc uratował nas stop. I znów przeniosłyśmy się w środowisko Izraelczyków, zostawiając arabskie miasta i wioski za plecami. Przenocowałyśmy w małym kibucu (społeczności tworzone w Izraelu, działające trochę na innych zasadach niż wioski czy miasta, dawniej opierające się na wspólnotowym życiu, dzieleniu majątku, posiłkach spożywanych razem ze społecznością, teraz jest inaczej). Rozmawiałyśmy tam ze Szwajcarami, Niemcami, którzy szli w tym czasie różnymi szlakami Izraela, a po dobrze przespanej nocy wyruszyłyśmy do celu – nad Jezioro Galilejskie. Znowu z przygodami.
Był Wielki Piątek, miałyśmy kilkanaście kilometrów do Jeziora Galilejskiego. Początkowo napawałyśmy się pięknymi widokami, cieszyłyśmy się tym wyjątkowym szlakiem, żeby po pewnym czasie brodzić błocie, w ogromnej ulewie, przesuwając się ślimaczym tempem. Lało jak z cebra, łąki i pagórki zaczęły płynąć. Szło się ciężko, może to miało nas właśnie połączyć z cierpieniem Jezusa. Po wielu godzinach takiej drogi, po przekroczeniu rzek, przeniesieniu ton błota na sandałach i braku pomysłu, gdzie pójść dalej, spotkałyśmy pasterza, który po raz kolejny na tej trasie uświadomił nam, że się zgubiłyśmy. I jesteśmy bardzo daleko od celu, ponieważ na pewnym etapie zaczęłyśmy iść w przeciwnym kierunku. Troszkę się załamałyśmy, bo chciałyśmy jak najszybciej przenieść się do Jerozolimy, w której miałyśmy przeżyć Triduum Paschalne. Nie było wyjścia, znów stałyśmy na drodze i łapałyśmy stopa, kilka osób dowiozło nas do Tyberiady. Tam przebrałyśmy się z zabłoconych ubrań, musiałyśmy pozbyć się wszystkiego. I zaczęłyśmy ostatni etap drogi.
Tabgha, Kafarnaum, Góra Błogosławieństw. Miejsca, gdzie Pismo Święte do nas mówi. Każdy fragment tego terenu jest wspomnieniem, jest Ewangelią. Tu Jezus przebywał, spędzał czas z uczniami. Czytałyśmy Pismo Święte, modliłyśmy się, przypominałyśmy sobie historie z Biblii. Nie ominął nas też zachwyt nad tymi terenami, palmy, bujna roślinność, bajeczne krajobrazy. Nic dziwnego, że Jezus tak bardzo lubił tu przychodzić. Jezioro Galilejskie to miejsce, gdzie można odpocząć, bez przeszkód trwać w rzeczywistości biblijnej, odbudować swoją wiarę, relację z Jezusem. Tutaj po prostu nie da się inaczej. Wiele miejsc było zamkniętych w tym czasie, z powodu Wielkiego Tygodnia, a my krok po kroku doświadczałyśmy cudu, jak Jezus otwierał nam drzwi. Na chwilę, bo ktoś akurat szedł do Kościoła w Tabce, bo ksiądz nadjeżdżał. To właśnie stało się na Górze Błogosławieństw, dotarłyśmy tam kilka minut przed 18:00, była zamknięta przez cały tydzień, ale nagle nadjechał samochód. W nim był starszy włoski kapłan, Marta zapytała, czy może jedzie na Liturgię, bo my właśnie jesteśmy katoliczkami i bardzo chciałybyśmy w niej uczestniczyć. Ksiądz porozmawiał z siostrami, po chwili drzwi się otworzyły i my w spodniach dresowych i koszulkach poszłyśmy na to uroczyste nabożeństwo. Nasza wspólnota była maleńka, kilka sióstr, które opiekują się Górą Błogosławieństw, kapłan, trójka Włochów i my. Było cicho i wyjątkowo. Jezus nas tam sam zaprosił. Po liturgii siostry zapytały, gdzie nocujemy. My na to, że właśnie będziemy szukać. Siostra przełożona wykonała tylko jeden telefon i chwilę później miałyśmy w ręku kartę do najpiękniejszego hotelu w Izraelu. Za darmo. Zaproszono nas też do restauracji na kolację i śniadanie.
To było wydarzenie nie do opisania. Cud nad Jeziorem Galilejskim, w Wielki Piątek. Wrzuciłyśmy tylko drobne pieniążki do puszki dla potrzebujących, miałyśmy najpiękniejszy nocleg, najbardziej wyjątkowy czas. O poranku obudziłyśmy się wśród palm i kwiatów, na górze z widokiem na Jezioro Galilejskie. Bajka. Poznałyśmy też cudowną rodzinę przy śniadaniu, Amerykanie, ale mama rodziny miała korzenie polskie. Wyjątkowa kobieta. Pomogli nam rano i zawieźli nas do miejsca, skąd z łatwością mogłyśmy łapać stopa. Całe wydarzenie bardzo dużo mi dało, myślę, że wrócę jeszcze na tę trasę, może tylko bardziej przygotowana, z większą ilością czasu, żeby się aż tak nie gubić. Była Wielka Sobota, Pascha, dzień, w którym wszyscy Żydzi świętują. Ale uwierzyłyśmy, że mimo wszystko dojedziemy do Jerozolimy, że znajdą się ludzie, którzy nas tam podwiozą. Z pomocą Jezusa. Tak też się stało. Po drodze bardzo dużo zrozumiałyśmy. Opowiadali nam o konflikcie, problemach, jak żyją Żydzi z Arabami. Jakie Palestyna ma strefy. Jeden z Izraelczyków bardzo obiektywnie patrzył na cały konflikt. Fakty są trudne i bolesne, ale może kiedyś nastanie pokój w tym kraju, w to chciałabym wierzyć. Zapadły mi w pamięć Jego słowa, że Gaza to największe więzienie świata.
Wieczorem dotarłyśmy do Jerozolimy, pobiegłyśmy na Liturgię Wigilii Paschalnej do Betfage, gdzie Jezus był witany na osiołku. Jest tam mój znajomy franciszkanin, ojciec Darek, którego bardzo chciałam zobaczyć. Liturgia była wyjątkowa, po arabsku, na początku ogień, potem uroczyste wejście do kościoła. Stworzyliśmy wspólnotę w tej małej parafii, mimo trudności w zrozumieniu języka, udało się uczestniczyć w niej w pełni. I zmartwychwstał. Jezus zmartwychwstał. Jakaż to była radość! Zmartwychwstał w Jerozolimie.
Ojciec Darek postanowił nas odprowadzić, schodziliśmy z góry, patrzyliśmy na Jerozolimę, nad którą kiedyś Jezus zapłakał. Było wyjątkowo. Na dole, gdy doszliśmy do Getsemani, zauważyliśmy, że drzwi są uchylone. Weszliśmy do Getsemani nocą. Kolejny cud, ojciec czytał nam Pismo, opowiadał o tych drzewach oliwkowych, których korzenie były świadkami cierpienia Jezusa, milczeliśmy w ogrodzie, modliliśmy się i przeżywaliśmy z nim ten czas. Później szliśmy ulicami Jerozolimy, nocą była tam zupełna cisza, ojciec Darek poprowadził nas Drogą Krzyżową, opowiadał o wydarzeniach, o miejscach, przez które idziemy. O świętości tego terenu. O każdym kamieniu można było mówić historie, tak święte jest to miasto. To była ta noc, mogłabym słuchać tych opowiadań w nieskończoność. Na końcu dotarliśmy do Bazyliki, która właśnie w Wielką Sobotę jest otwarta przez całą noc. Kolorowi pielgrzymi wszelkich wyznań z całego świata modlili się przy Grobie i na Kalwarii, w ukrytych kapliczkach. Jezus. On był z nami. Ks. Darek opowiadał o Golgocie, o św. Katarzynie, krzyżu Chrystusa, o cudzie, który się wydarzył i dał pewność, który jest Jego. Historie, których nie znałam. Jezus jeszcze bliższy. Odkrywający jeszcze bardziej siebie.
W niedzielę postanowiłyśmy świętować. Eucharystia, naleśniki z nutellą na śniadanie, spacery, odwiedziny u ojca Darka przeplatające się rozmowy o Jezusie i zwykłej codzienności. Słodycze i pyszna kawa. Odwiedziłyśmy naszego kolegę w hospicjum, posiedziałyśmy z chorymi i z pracownikami, patrzyłyśmy na bogactwo wszystkich kultur, wtopiłyśmy się w świat świętujących Żydów i chrześcijan, modlących się muzułmanów.
Ostatniego dnia pojechałyśmy na kilka godzin do Tel Awiwu, spojrzeć na morze, miasto, plażę, pospacerować, wypić ostatnią pyszną kawkę i zakosztować smakołyków, a potem lotnisko i dom. Tak. Ty też musisz tam pojechać, a jeśli byłeś, to wrócić. Zachęcam!