Katie to niezwykła wokalistka. Każdy jej album jest inny - ale jedno pozostaje niezmienne: autentyzm i szczerość wykonania. Należy do tego typu muzyków, których najbardziej lubię słuchać (czy raczej - do jedynego typu artystów, którego słuchać w ogóle mam ochotę...) - takich, którzy przez swoją muzykę naprawdę mają coś do powiedzenia. Ogromnym atutem wszystkich jej płyt są znakomite teksty: teksty poważne lub zabawne, czasami melancholijne czy wręcz smutne (jak „Blue Shoes” z drugiego albumu „Piece by piece”), czasami zabawne (jak kapitalne „My Aphrodisiac Is You” z „Call Off the Search”) - ale zawsze autentyczne.
Na „Secret Symphony” piosenkarka śpiewa głównie „cudze” teksty. Tyle, że te „cudze” natychmiast stają się jej własnymi - bo śpiewa je tak szczerze i świadomie, że każde słowo nabiera sensu. Miłosne wyznania z piosenki „Secret Symphony”, afirmacja życia i nadziei w „Gold In Them Hills” i „Better Than A Dream”, nieco surrealistyczny tekst „Moonshine”, nostalgiczne „The Bit Tthat I Don't Get” czy „All Over The World”, czy wreszcie ironiczne „Nobody Knows You”... Katie Melua śpiewa to wszystko tak, że słucham jej głosu - i wierzę w to, co chce mi powiedzieć.
Jeśli chodzi o stronę muzyczną, Katie wróciła na tej płycie do współpracy z Mikiem Battem, który był producentem jej trzech pierwszych studyjnych albumów. Batt jest autorem muzyki do części utworów i producentem całej płyty.
Ale tym, co sprawia że „Sceret Symphony” brzmi inaczej niż wcześniejsze nagrania Katie jest aranżacja: zespół z którym piosenkarka nagrywała wcześniej jest mocno okrojony (choć na perkusji nadal gra kapitalny Henry Spinetti, a na gitarze - niesamowity muzyk o polsko brzmiącym nazwisku - Luke Potashnick). Ale całe „nowoczesne”, jazzowo-bluesowe instrumentarium brzmi tylko - że tak to ujmę - na pierwszym poziomie. Głębię, klimat, nastrój - a także niesamowite, miękkie „smaczki” płynące gdzieś pod i nad linią melodyczną - tworzy tu orkiestra symfoniczna. I to jest strzał w dziesiątkę!
Ostatnio wielu artystów „popowych” sięga po klasyczne instrumentarium - niestety duża część tych eksperymentów jest nie do końca udana. Bo to żadna sztuka do dowolnego utworu dopisać partie skrzypiec, fletów czy jakiś klarnet. Niby pasuje (musi, amatorzy tego nie piszą...) - ale jak się głębiej wsłuchać, to czuje się że ta „klasyka” jest trochę dolepiona na siłę, „żeby było bardziej ambitnie”. Nieźle udało się to Stingowi (album "Symphonicities") - ale on po prostu wziął swoje „stare przeboje” i dograł do nich orkiestrę.
„Secret Symphony” to zupełnie inna bajka: to album który od początku tworzony był z myślą o takiej aranżacji. Nowe piosenki zostały napisane na orkiestrę, stare - kompletnie przearanżowane tak, że powstała zupełnie nowa jakość. Brzmienie orkiestry na tej płycie jest absolutnie naturalne, doskonale wkomponowane w całość, świetnie zgrane ze specyficznym, plastycznym głosem wokalistki. Smyczki w „Gold In Them Hills” brzmią tak, jakby to one stanowiły bazę tej piosenki, a cała reszta (gitara, skądinąd znakomita...) została do ich dopisana. Płynny, wiolonczelowy podkład w „Better Than A Dream”... Kapitalne - choć bardzo subtelne - „drewno” w niesamowitym „Moonshine” (swoją drogą: zaśpiewane to jest tak, że sam Clapton by się nie powstydził!). A już bluesowy standard „Nobody Knows You” z orkiestrową sekcją dętą!... Palce lizać po prostu (nota bene: jak sobie człowiek uświadomi, że to jest „kawałek” napisany bodaj na początku lat dwudziestych XX w., to aż się dziwnie robi...). No i tytułowa, a zarazem finałowa piosenka „Secret Symphony” - spokojna, delikatna, niezwykle romantyczna - w której cała orkiestra ma swoje pięć minut (a dokładnie trzy minuty i 52 sekundy).
Nie kupuję argumentów krytyków, którzy - takie można odnieść wrażenie - chcieliby, żeby Katie Melua całe życie śpiewała kolejne wersje swojego pierwszego albumu „Call Off the Search”. Dla mnie ta płyta to czysta przyjemność - piękna muzyka, świetne aranżacje, fantastyczny głos, a „na dokładkę” mądre słowa, nad którymi warto się zatrzymać. Spróbujcie posłuchać tej płyty czytając jednocześnie teksty (w „książeczce” dołączonej do albumu ich nie ma, ale w końcu od czego mamy Internet…). Naprawdę warto.