Co znaczy bowiem bycie osobą samotną? Nie jest to tylko brak męża, żony, towarzysza, przyjaciela, rodziny. Spotykamy bowiem wielu szczęśliwych, spełnionych tzw. samotnych i wielu małżonków cierpiących z powodu samotności. Człowiek może być bardzo samotny i opuszczony w gronie najbliższych osób. Znakiem naszych czasów jest właśnie człowiek pozostawiony sam sobie - opuszczone dzieci, dorośli ludzie bez trwałych związków, porzuceni chorzy i starcy. Taką rzeczywistość Jan Paweł II określił mianem „cywilizacji śmierci”.
Bóg, w Trójcy Jedyny, istnieje w nieustannym darze spotkania. Każdy z nas, uczyniony na obraz i podobieństwo Boga, odnajduje w sobie potrzebę więzi, relacji, odniesienia do drugiej osoby. Człowiek zasnął w poczuciu samotności, a obudził się kobietą i mężczyzną - osobą w relacji. Ta nowa rzeczywistość obudziła w nim zachwyt! W rajskich planach Pana Boga nie było samotności: było spotkanie, jedność, harmonia... Grzech to rozerwał, wprowadzając w powstałe pęknięcie samotność. Odtąd każdy człowiek boryka się z osamotnieniem, z trudem budowania relacji.
Spotkanie jest wydarzeniem, które dzieje się w świecie osób. Jest to wydarzenie dobre - realizujemy w nim wartości takie jak: szczerość, zaufanie, otwartość, prostota i uczymy się różnych wymiarów miłości. Dowiadujemy się obiektywnej prawdy o sobie, wzrasta nasze poczucie godności, radość i siła do życia. W kontekście takiego obdarowania, wynikającego z dobrych ludzkich relacji, jeszcze jaskrawiej jawi się problem osamotnienia.
Czym jest samotność, osamotnienie? Podobnie jak miłość, samotność ma wiele imion. Inna jest przecież samotność męża, żony, matki, ojca, księdza czy zakonnicy, a inna osoby, która może i ma rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, ale bardzo pragnie pokochać i być kochaną wyłączną miłością.
Można przypuszczać, że osoby żyjące w małżeństwie, doświadczając oblubieńczej relacji z człowiekiem przeciwnej płci, w całej pełni korzystają z obdarowania rzeczywistością spotkania. Tak, ale pod warunkiem, że miłość małżeńska jest autentyczna i pielęgnowana! Łatwo jest patrzeć na bliską nam osobę z miłością w chwili zafascynowania, znacznie trudniej zachować taką postawę w codziennym byciu razem. Stąd właśnie samotność, poczucie osamotnienia, może tym boleśniej, dotyka również osoby żyjące w małżeństwie.
A księża, zakonnicy i zakonnice, świeckie osoby konsekrowane? Ich udziałem jest jedyna i oblubieńcza relacja z Osobą Boga Trójjedynego. Również i tu obecne jest całe obdarowanie rzeczywistością spotkania - pod warunkiem, że osoba powołana prawdziwie kocha Boga, ufa Mu i trwa z Nim w osobistej relacji. Miłość w powołaniu, choć nosi cechy miłości oblubieńczej, nie ma zastąpić męża lub żony. W życiu i powołaniu księży oraz osób konsekrowanych miejsce żony, męża jest puste. To jest świadectwo, do którego zostali wezwani, obraz wieczności każdego z nas - „przy zmartwychwstaniu nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie” (Mt 22,30).
Czy w takim razie mamy tu kolejnych szczęśliwców, którzy nie muszą borykać się z problemem samotności? Z pewnością tak nie jest. Życie odpowiedzią na Boże wezwanie to wymagająca relacja. Z jednej strony doświadczenie osobowego spotkania i wszystkich jego skutków, na dodatek z Osobą, która nie odejdzie, szczerze kocha i zawsze pozostaje wierna; z drugiej strony owo puste miejsce w ludzkiej miłości oblubieńczej a równocześnie wezwanie do życia w relacji, do bycia osobą otwartą również na ludzki wymiar spotkania, który objawia się zdolnością do kochania konkretnych ludzi.
Można być samotnym na wiele sposobów. Znałam kiedyś dwie panie. Obie staruszki, były wdowami i zostały całkiem same na świecie.
Pani Stasia, ułomna i schorowana, ale wielkiego serca - sama zgłosiła się do duszpasterstwa akademickiego na Czarnej w Gdańsku Wrzeszczu. Od tej pory odwiedzało ją grono młodych ludzi. To u niej zawiązywały się przyjaźnie, ona wysłuchiwała intymnych zwierzeń zakochanych, ocierała łzy po nieudanych egzaminach i podtrzymywała na duchu... Robiliśmy dla niej zakupy, gotowaliśmy, aby zjeść coś po domowemu, dyskutowaliśmy i byliśmy razem. Nawiązane tam przyjaźnie przetrwały do dziś. Choć zewnętrznie pani Stasia była sama, nie była jednak samotna, ani osamotniona. To była jej decyzja, jej staranie i wysiłek wyjścia poza swój świat, aby otworzyć go dla innych, wpuścić ich takimi, jacy są i podzielić się sobą.
Pani XY - na prośbę znajomych towarzyszyłam jej przez tydzień, żeby nie była sama. Moja obecność jednak nie zmieniła w niczym jej nastawienia do własnego nieszczęścia. Była to kobieta zatrzymana na sobie, żyjąca w swoim świecie. Inni (rodzina, sąsiedzi) byli jakoś zawsze przeszkodą, zawsze winni i nie wypełniający oczekiwań. Nie można było zaradzić dotkliwemu poczuciu osamotnienia, na które się skarżyła.
Są więc wśród nas samotni i samotni. Czy zawsze mamy wpływ na kształt naszej samotności, na jej przyczyny i sposób jej przeżywania? Nie zawsze. Najbardziej jaskrawym przykładem są dzieci, te niekochane, niechciane, ale i te, które choć mają rodziców i opływają we wszystko, co w życiu niezbędne i zbędne - to jednak doświadczają nieraz dotkliwej samotności.
Podobnie jest z samotnością człowieka chorego, unieruchomionego w łóżku, zależnego od innych. Każdego z nas może to spotkać i spotyka! Zadziwiające, jak choroba weryfikuje więzi rodzinne i zawarte przyjaźnie! Jest egzaminem dla obu stron dramatu. Pracując w szpitalu, z ludźmi terminalnie chorymi, miałam okazję obserwować tragedię osób opuszczonych przez najbliższych oraz cudowne odchodzenie tych, którzy każdej godziny mieli przy sobie bliskich - mimo rozlicznych trudności z tym związanych. Gdzie tkwi tajemnica? Chyba w nas samych. Jestem przekonana, że całym naszym dotychczasowym życiem pracujemy na wynik tego egzaminu, który kiedyś przyjdzie nam zdawać.
Samotność umierającego - są takie miejsca i chwile w życiu każdego człowieka, wobec których musi stanąć sam. Choćby otoczony przez kochających go bliskich. C. S. Lewis we wspomnieniu pt.: Smutek, napisanym po śmierci ukochanej żony dzielił się: „Jest jakaś granica w pojęciu «jedno ciało». W rzeczywistości nie można dzielić cudzej choroby, cudzego strachu czy bólu. Ale można być wspierająco i kochająco obecnym!”
Samotność osieroconych i owdowiałych - samotność żałoby i rozstania, na które nie mamy wpływu, a z którym musimy nauczyć się żyć i znaleźć imię dla osobistej nadziei. Moja przyjaciółka w bardzo krótkim czasie straciła całą rodzinę. Umarli wszyscy bliscy krewni i po ludzku została sama, ale nie należy do osamotnionych, była i jest człowiekiem relacji, spotkania.
Kto modli się, zawsze jest w relacji do Osoby i z Osobą. Czasem aż „z głębokości wołam do Ciebie, Panie” (Ps 130,1), ale pamiętam, że „głębia przyzywa głębię hukiem Twych potoków” (Ps 42,8), dlatego mogę mieć nadzieję na spotkanie w przestrzeni wiary i nadziei. Czynię wszystko, co mogę ze swej strony, a resztę zostawiam Bogu.
Wiele jest przyczyn samotności. Czy można powiedzieć, że jest samotność zawiniona i niezawiniona? Myślę, że tak. Jestem odpowiedzialna za to, w jaki sposób zmierzę się z własnym osamotnieniem (gdy i mnie dopadnie! - a zjawi się niezawodnie, prędzej czy później, bardziej lub mniej intensywnie, ale stanie się również moim udziałem). Jestem też wezwana do pomniejszania kręgu samotności osób wokół mnie. Moja matka, ojciec, cichutka sąsiadka, zagubiony kolega syna, nieśmiała koleżanka z pracy...
Sięgając po różne imiona samotności, na koniec zostawiłam sobie osoby powszechnie nazywane samotnymi lub coraz częściej singlami. Panny i kawalerowie w tzw. słusznym wieku! Często nie wiadomo co z nimi zrobić, gdzie ich zakwalifikować? Jak do się nich zwracać?
Coraz częściej słyszy się twierdzenie, że istnieje powołanie do samotności! Osobiście mam duże wątpliwości odnośnie do takiego rodzaju powołania. Owszem, jeśli Bóg wzywa do pozostania w stanie bezżennym, czyni to dla określonego celu, dla owego świadectwa, o którym już pisałam i „dla królestwa niebieskiego” (Mt 19,12). Ale Pan Jezus mówi „Kto może pojąć, niech pojmuje” (Mt 19,12). Jeśli więc osoba, która wciąż jest bezżenna, nie pojmuje dlaczego tak się dzieje, nie można wmawiać jej powołania do stanu samotnego! Dodatkowo jeszcze proponować zaangażowanie społeczne, pomoc rodzinom w opiece nad dziećmi, zajęcie się starcami, branie na siebie dodatkowych dyżurów (zwłaszcza tych w święta!), żeby małżonkowie mogli być z rodziną... „Baaaaardzo fajna alternatywa” - stwierdziła pewna kobieta.
Osoby, które pojmują (zgodnie z tym, co mówił Pan Jezus) swoje pozostawanie w stanie bezżennym, dobrze wiedzą co zrobić ze swoim życiem i z tym powołaniem. Obawiam się jednak przypisywania tego powołania osobom (najczęściej kobietom!), które nie założyły rodziny mimo upływu lat. Znam sporo takich kobiet i muszę powiedzieć, że większość z nich, choć funkcjonuje jako osoba, która wybrała samotność - de facto tej samotności nie wybierała! Bardzo częste intensywne zaangażowanie we wspólnotę religijną bywa często rekompensatą i wypełnieniem pustki. Nierzadko osoby takie nie mają innych znajomości poza wspólnotą. W wielu wspólnotach religijnych brakuje dojrzałych i chętnych do małżeństwa mężczyzn, choć są wystarczająco pobożni. Trzeba by raczej zmierzyć się z własnymi problemami, naprawić co się da i poszukać kandydata na męża w szerszym środowisku. To oczywiście zakłada osobisty wysiłek (może podjęcie terapii), wyjście poza bezpieczny krąg znanych układów i wprowadzenie koniecznych zmian w życiu. I prawdę powiedziawszy nikt inny za nas tego nie uczyni! Moje życie to moja odpowiedzialność.
Bardzo nie lubię pojękiwania, że „tak chciałabym mieć męża, dzieci, ale nikogo odpowiedniego nie znalazłam”, „wracam codziennie do pustego domu”, „czuję się taka sama”... A co szkodzi zapraszać do tego pustego domu grono znajomych? Co stoi na przeszkodzie, aby zapisać się np. do klubu podróżnika i co tydzień z grupą nieznanych a interesujących i wartościowych ludzi wędrować przez pobliski park krajobrazowy albo wstąpić do Klubu Morsów... Wszak „Nieznajomy to po prostu przyjaciel, którego jeszcze nie spotkałeś” (C. de Hueck Doherty). A może współmałżonek, którego trzeba wysupłać z tłumu?! Takiej relacji jak miłość, przyjaźń nie da się oczywiście z góry zaplanować. Można jednak przyjmować postawy mogące doprowadzić do spotkania takie jak: miłość ewangeliczna, nadzieja, wytrwałość i cierpliwość, zaufanie, roztropna! otwartość itp. Dawanie oparcia i przyjmowanie oparcia w chwilach trudnych.
Można rzec: samotny dojrzewa, osamotniony marnieje. To z jednej strony gra słów, z drugiej zaś próba wyrażenia różnicy w sposobach przeżywania tej samej rzeczywistości. Znam kilka kobiet, które pomimo tego, iż odznaczają się zdrową osobowością, są dojrzałe, inteligentne, towarzyskie, otwarte i mają szerokie grono znajomych - nie spotkały na swojej drodze człowieka, którego by pokochały i mogły założyć z nim upragnioną rodzinę. I błagam, nie wciskajcie tym osobom powołania do samotności. One wyraźnie czują się powołane do małżeństwa, rodzicielstwa i co najważniejsze, są do tego w pełni zdolne, przygotowane - a jednak doświadczają krzyża swoistej samotności. Napisałam - swoistej - ponieważ, w pewnym sensie, nie są to osoby samotne. Prowadzą w pełni atrakcyjne życie; owszem wracają do pustego mieszkania, ale mają szerokie grono znajomych i wiernych, oddanych przyjaciół. Można to samo zdanie napisać inaczej: Prowadzą w pełni atrakcyjne życie; ale wracają do pustego mieszkania, choć mają szerokie grono znajomych i wiernych, oddanych przyjaciół. Są to osoby nieżonate, niezamężne, ale nade wszystko osoby - a nie single. Mają z kim dzielić swoje radości i smutki, oczekiwania, spełnienia i niespełnienia. Dźwigają swój krzyż samotności z elegancją! Niemniej nadal jest to krzyż i tajemnica.
Mam własną teorię na ten temat, zaznaczam jednak, że jest to teoria absolutnie prywatna. Wydaje mi się, że dramat aborcji zbiera tu swoje żniwo. Ci ludzie byli, ale ich nie ma! Jeśli jest jakaś prawda w tzw. połówkach pomarańczy, to również z powyższej przyczyny można rozminąć się z tym jedynym, z tą jedyną. Może? Nie wiem. Wiem jednak, że taka samotność to tajemnica, bo trudno określić jej przyczynę. Mogę jedynie zaprezentować jedną z moich przyjaciółek, która, choć długo to trwało, w tzw. słusznym wieku wyszła za mąż za cudownego człowieka i jeszcze zdążyli dochować się trójki dzieci!
Samotność, a raczej życie bez ograniczeń wynikających z relacji, stało się modne w tzw. nowoczesnym społeczeństwie. Dwie pensje, zero zobowiązań, zero dzieci! Związek trwa tyle czasu, ile satysfakcja, poczucie zaspokajania własnych potrzeb. Nie chodzi nawet o zamieszkanie razem. Swoista moda na działania zastępcze: brak relacji z rodziną, rzucanie się w wir pracy, robienie kariery, używki, seks bez zobowiązań i spędzanie wielu nocnych godzin w pubie, w licznym gronie kumpli obojga płci... Bardzo smutny obraz, ale wielu młodych ludzi złapało się w te sidła - osamotnienia (sic!). „Budzą się” pewnego dnia i stwierdzają, że ich luksusowe mieszkanie w centrum miasta jest żałośnie puste, a oni sami, choć znają wielu „wielkich” ludzi, nie znają samych siebie, bo przez nikogo nie zostali poznani. A przecież poznanie rodzi ukochanie...
Mówiąc o samotności, tak naprawdę mówimy o ludzkich relacjach. „Ach, jak łaknie człowiek uczucia, jakże ludzie łakną bliskości” (Karol Wojtyła, Przed sklepem jubilera). Samotność i rodzące ją rozliczne problemy w budowaniu dobrych, satysfakcjonujących relacji, które trwają i nie kończą się rozstaniem czy porzuceniem, towarzyszy życiu każdego człowieka. Jest doświadczeniem całej ludzkości, w każdym czasie i na każdej szerokości geograficznej. Trzeba więc ją w jakiś sposób uczynić swoją.
„Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa” (Redemptor Hominis 10).
To bardzo mocne słowa pierwszej encykliki Jana Pawła. Ks. Jan Twardowski tę samą prawdę, ujął w charakterystyczny dla siebie sposób w wierszu pt.: Miłość: „to wszystko psu na budę, bez miłości”. Dlatego samotność spotyka się z miłością, dlatego jest wypadkową piękna i trudu budowania ludzkich relacji.
W każdym z nas obecne jest pragnienie kochania i bycia kochanym. Pragnienie doświadczenia siebie jako tej jedynej, niezastąpionej, ukochanej przez kogoś osoby. Jest to również tęsknota za ową, niczym niezastępowalną pełnią, siłą życiową, za twórczym rozpędem, które stają się udziałem człowieka, który kocha i jest kochany.
Świadomie podkreślam - jest kochany! Często zatrzymujemy się tylko na pierwszej części zdania, podkreślając niewątpliwą wartość obdarowywania miłością. I choć z całą pewnością więcej jest szczęścia w dawaniu niż w braniu - to jednak element otrzymywania, umiejętności przyjmowania, bycia obdarowanym jest absolutnie konieczny, aby mogła zaistnieć relacja. Tymi darami są oczywiście: pomoc, zrozumienie, czułe gesty, poznanie siebie nawzajem, akceptacja, możliwość powierzenia siebie, potężna siła życiowa, radość itp., itd. oraz dojrzewanie poprzez wzajemne słabości i zranienia. Chociaż to wszystko można zyskać i w przyjaźni, i w uczciwej wspólnocie, to jednak nic nie równa się sile miłości w sensie zakochania - sile porywów uczuć, erotyzmu i doświadczenia całkowitej, wyjątkowej i wyłącznej przynależności. Nie zdarza się to każdemu (nawet żonatym i zamężnym - niestety). Nie zawsze też ludzie potrafią ochronić ten dar, troszczyć się o niego z całym poświęceniem. Pragnienie, szczególnie uciążliwe w okresie biologicznej młodości (dążenie natury do rodzicielstwa), po latach uspokaja się i pozwala docenić wartość przyjaźni i wielu innych więzów ludzkich. Jednak jeśli ktoś odrzuci twórcze podejście do problemu osobistej samotności, grozi mu stanie się odludkiem, który ogarnięty smutkiem i zajęty rozpamiętywaniem swoich zranień, rozsiewa wokół osłabiającą woń zniechęcenia. Taki człowiek nie przyciąga relacji, lecz ją uśmierca (i to w powijakach).
W tym miejscu czas zadać sobie kilka osobistych pytań. Jakie są imiona moich samotności? Jakie imiona moich miłości? Odnajduję w nich lęk, czy wytchnienie? Do kogo mi najbliżej, a do kogo najdalej? Komu, a może czemu się oddaję?
Do tej pory krążyliśmy wokół negatywnego aspektu samotności (bo tak nam się najczęściej ona jawi). Nie wolno nam jednak pominąć jasnej strony tego na wskroś ludzkiego doświadczenia. Samotność odczuwana jako dar. Czasem, a może raczej często, trzeba o tę przestrzeń twórczej, odnawiającej samotności powalczyć w naszym zabieganym życiu. Czy warto? Max Jakob, w swoim wierszu zatytułowanym Człowiek jest samotny, napisał:
Ach! Chciałbym należycie zająć się swą własną osobą,
w mojej nędznej budzie, w mej żarliwej kruchcie.
Gdybym więcej przebywał w swej celi, sam z sobą,
Bóg dzieliłby się ze mną bardziej swą Boską Osobą
Zawarta jest tu bardzo istotna prawda, będąca doświadczeniem tych z nas, którzy zdecydowali się na miłość (jakiekolwiek przybiera ona imię). Spotkanie bowiem, w całym wymiarze obdarowania, daje doświadczenie szczęścia, ale i odsłania bolesne poczucie niedosytu, niedopełnienia... i dlatego wyprowadza nas ku wartościom, ku wartości najwyższej, ku Absolutowi, ku Bogu! Wie o tym każdy, kto mocno i serdecznie kocha drugiego człowieka, a jednak odkrywa w sobie tęsknotę, dotkliwe pragnienie spotkania z Osobą, która nosi imię Miłości. W ostatnich słowach swojego wspomnienia o zmarłej żonie C. S. Lewis napisał: „Ona powiedziała - nie do mnie, do księdza: «Jestem pojednana z Bogiem!» I uśmiechnęła się, lecz nie do mnie”. I właśnie to pragnienie odnajdujemy w najgłębszych zakamarkach naszego jestestwa, w najświętszej samotności naszej duszy, bo przecież „Niespokojne jest serce ludzkie, dopóki nie spocznie w Bogu” (św. Augustyn).