Co dzieje się, gdy na ring wychodzi dwoje bokserów? Po przywitaniu się najczęściej przystępują do wzajemnej wymiany ciosów tak, aby pokonać drugiego, a jednocześnie, aby odpłacić za otrzymane ciosy. Uderzają się nawzajem i chcą znokautować przeciwnika.
A czy czasami podobnie nie dzieje się w naszych małżeństwach? Może nie codziennie, nie przy każdej okazji, ale tak co jakiś czas? Czy nie spotykamy się czasami na takiej wymianie „ciosów”? Np. żona mówi do męża, że tylko ona musi wychowywać sama ich dzieci, na jego pomoc w ogóle nie może liczyć. Albo mąż do żony opiekującej się „tylko” domem i dziećmi, że tylko on zarabia w tej rodzinie pieniądze, a ona jest tą od wydawania…
Czasami nawet nie chcemy zranić współmałżonka, ale dać mu poczuć jak nam jest. To chyba z tego powodu można zobaczyć w weekend małżeństwo spacerujące z małym dzieckiem, gdzie mąż stara się włożyć dzidziusia do wózka, a żona nie pomaga mu w tym, tylko mówi, że jej w tygodniu nikt z tym nie pomaga i musi sobie sama radzić.
Czy rzeczywiście tak powinno wyglądać małżeństwo? Czy chodzi w nim o współodczuwanie poprzez „wrobienie” drugiej osoby we wszystkie trudności, które sami napotykamy? Czy chodzi w nich o dopieczenie tej drugiej osobie, pokazanie jej, kto tu rządzi, przywołanie do porządku, wychowanie zgodnie z naszą wizją?
A może jednak nie tak powinno być? Może współodczuwanie powinno bardziej wyjść od drugiej osoby, od zainteresowania się też jej problemami (oprócz moich), od próby zrozumienia też jej potrzeb, od pokazania że pewne rzeczy robi się łatwiej wspólnie (chociażby pomoc przy wsadzeniu małego dziecka do wózka, gdy ono nie chciało być tam wsadzone). To samo co do uwag. Oczywiście one się rodzą i trzeba mieć okazję o nich porozmawiać (stąd np. Domowy Kościół i inne wspólnoty dla małżeństw zachęcają do dialogu małżeńskiego), ale te uwagi nie powinny krytykować osoby a raczej konkretne zachowanie i powinny być mówione w formie i okolicznościach pozwalających przyjąć je drugiej stronie. Jak myślicie, co się stanie, gdy żona powie mężowi przy swojej matce, że nie pomaga jej? A gdy powie mu na spokojnie na osobności, że czuje, że wszystko jest na jej barkach? Kiedy mąż skupi się na rzeczywistym problemie, a kiedy na udowadnianiu innym (w tym ukochanej teściowej), że nie jest taki zły?
Inna sprawa dotyczy naszych życzeń, naszych wyobrażeń co do tego jak powinno być w naszym małżeństwie, w naszej rodzinie, w naszym domu. Bo dla jednego porządek w domu to codziennie starte kurze, a dla drugiego to ścieżka wśród gratów pozwalająca przejść od drzwi do okna. No i wtedy oczywiście powstaje problem, bo z jednej strony osoba dbająca bardziej o porządek stara się zazwyczaj wymóc na innych sprzątanie zgodnie z jej wyobrażeniem, z drugiej często czuje się samotna w tym zadaniu sprzątania. A ta druga, mniej dbająca strona, może czuć się przymuszana. Niestety nie ma „złotych rad” na wszystkie sytuacje tego typu, ale myślę, że wzajemna akceptacja, wzajemne zrozumienie potrzeb i gotowość do kompromisu pozwala rozwiązać takie sytuacje.
W artykule opisującym małżeństwo w jednej z marcowych „Niedzieli” znalazłem wypowiedź kapłana, który powiedział, że tak jak młodzi małżonkowie lubią mówić „Kocham Cię” i często tak mówią, tak wyrazem miłości u tych bardziej doświadczonych są słowa „Przepraszam” i „Przebaczam”. Przepraszam za wszystkie zranienia, które często zadaję Ci nieświadomie i przebaczam te zranienia, które Ty często zadajesz mi nieświadomie. Myślę, że to ważne, abyśmy pamiętali, że o wielu rzeczach, które nas ranią, nasz współmałżonek może nawet nie wiedzieć. To my musimy mu o tym powiedzieć i to najlepiej nie z oskarżeniem, dysząc ze złości, że robi to specjalnie, ale z informacją, bo mógł o tym nie wiedzieć. Myślę, że w ogóle warto starać się podchodzić do innych ludzi nie jak do tych, co robią nam różne rzeczy na złość i dlatego na przykład codziennie nie sprzątają w naszym mieszkaniu, ale jak do ludzi, którzy mogą nie wiedzieć co nas martwi i denerwuje, a co najmniej jak do ludzi, którzy mają w pewnych drobiazgach inny system wartości i na przykład wolą pójść na spacer z dziećmi niż w tym czasie latać ze szmatą po domu. To pozwala zachować właściwe spojrzenie na innych i na nas samych. Przestajemy wtedy czuć się atakowani przez wszystkich i że tacy biedni jesteśmy, co nikt nas nie kocha i nikt nas nie lubi.
Do takiego pokojowego podejścia do siebie nawzajem w naszych małżeństwach, do znalezienia czasu na rozmowy, wzajemną pomoc i bycie razem oraz do modlitwy za siebie nawzajem zachęcam dzisiaj siebie i każdego z Was. Ufam, że to pomoże, aby nasze małżeństwa zamiast ringiem były oazą, w której znajdziemy wytchnienie po trudach codziennego dnia.