Aniołowie

(154 -listopad -grudzień2007)

z cyklu "Wieczernik Domowy"

Rekolekcje z dziećmi

forum

Niedawno byliśmy na rekolekcjach kilkudniowych z naszymi miłymi, aczkolwiek bardzo absorbującymi chłopcami (5 i 2 lata). Powiem szczerze, że po tym wyjeździe zaczęłam zastanawiać się nad tym czy jest sens uczestniczyć w rekolekcjach z takimi małymi dziećmi. A jeżeli jest sens, to ze względu na kogo – na nas czy na dzieci? Byłabym przy tym drugim, bo jeśli chodzi o mnie, to chyba niewiele skorzystałam. Wiadomo, jak to dzieci – a to pić, jeść, spać, a to nie pójdzie na zajęcia z dziećmi, bo nie i co mu zrobisz? Więc ganiasz za tym dwulatkiem po korytarzu, podczas gdy właśnie jest konferencja, potem aby innym nie przeszkadzał, siedzisz na kazaniu dla dzieci w innej kaplicy, itd, itp. Rozumiem doskonale, że to ma być również czas spędzony wspólnie, ale moje dzieci akurat nie mają powodów do narzekań, bo już szósty rok jestem na wychowawczym, a mąż wraca do domu od razu po pracy ok. 16.30 i robimy coś wspólnie. Tak więc w tym roku odpuścimy, szkoda właściwie, ale nie chcę stwarzać prowizorki. A jakie Wy macie doświadczenia?

Mip 

Jakoś zupełnie inaczej niż my (ja i mąż) patrzysz na udział w rekolekcjach z dziećmi. Czy to był ten pierwszy raz z dzieciaczkami? Może to dlatego? Masz obraz rekolekcji bez dzieci, zapewne tęskniłaś za czymś takim i oto okazało się to zupełnie czymś innym. Nie wiem oczywiście czy to moje wyjaśnienie jest słuszne – ale tak sobie tłumaczę to, co dla mnie jest jakoś zaskakujące.

Od lat trzynastu jeździmy na rekolekcje z dziećmi. Pierwszy raz nasza najstarsza córka miała 5 miesięcy i jechaliśmy na rekolekcje ok. 300 km pociągiem, z przesiadką w W-wie, zimą. Szaleństwo? Naprawdę warto było, a dziecku nic się oczywiście nie stało – bo i co się stać miało?

W ciągu tych wszystkich lat mieliśmy jedną taką zdecydowanie dłuższą przerwę w rekolekcjach po urodzeniu najmłodszego, a ściśle po jego poważnej chorobie, po której baliśmy się kontaktu z większą grupą osób, bo to wiadomo – o wirusy łatwiej w tłumie. Ale jak miał rok, to już się na rekolekcje wybraliśmy…

Dlaczego więc tak chętnie jeździliśmy na rekolekcje nawet z dziećmi uwiązanymi do nas, uniemożliwiającymi czasem pełny udział we wszystkich punktach programu (tak, były takie rekolekcje, podczas których miewałam kłopoty z uczestniczeniem w całej Mszy świętej, która była o 8 rano, albo na których musiałam regularnie wychodzić z kaplicy przy kantyku Zachariasza na jutrzni…) Na rekolekcje, na których trzeba było czasem „oswajać” kolejne kucharki, bo dziecko nie je tego i tamtego…

Otóż nauczyliśmy się, że nawet tak przeżyte rekolekcje są ważnym punktem na naszej drodze za Panem Jezusem. Nie można odkładać rekolekcji na czas, kiedy „dzieci będą większe” – bo w rodzinie mającej dzieci kilkoro oznaczałoby to zaprzestanie uczestnictwa na ładnych parę lat – w naszym przypadku byłoby to lat aż siedem! A przecież inni mają dzieci więcej…

Doświadczyliśmy też, że nawet rekolekcje przeżyte z dzieckiem przy spódnicy czy na ręku są czasem zbliżenia do Pana Boga. A dzieci potrzebują rodziców nie tylko mądrych i mających dla nich czas, ale także rodziców wzrastających duchowo – i wypoczętych duchowo. Dla mnie zmęczonej pracami domowymi i rutyną dnia codziennego (ja nie narzekam, ale czas tzw. urlopu wychowawczego jakoś nie jawi mi się jako czas „urlopu”) był to zawsze czas błogosławiony – wreszcie coś innego i możliwość codziennego, intensywnego kontaktu z ludźmi podobnie myślącymi, idącymi tą samą drogą – i to bez myślenia o tym, że trzeba coś zrobić na obiad, posprzątać, poprać, pozmywać etc. Taki oddech od codzienności pozwalający odetchnąć i spojrzeć na nią z dystansu. I popoprawiać czasem coś w swojej relacji z Panem Bogiem. Zwłaszcza, że mój mąż zawsze miał świadomość, że ten czas wyjazdu jest szczególnie ważny dla mnie „mamy na urlopie” i starał się brać na siebie większość czasu wiszenia dzieci na nas. I nie muszę chyba mówić, że jestem mu za to bardzo wdzięczna.

Nie upieram się, że nasza droga jest jedyną słuszną. To znaczy upierałabym się jedynie, że na rekolekcje jechać trzeba przynajmniej raz na rok. Natomiast rzeczywiście długość i intensywność warto dostosowywać do swoich dzieci… Mnie zachwyca jeszcze jedna sprawa. W DK jest przecież tak, że można wielokrotnie jechać na rekolekcje danego typu. Więc nawet jak nie udało się w pełni uczestniczyć we wszystkich punktach programu z małym dzieckiem, to można pojechać za 2-3 lata jeszcze raz, a na razie cieszyć się tym, w czym uczestniczyć się dało.

A dzieciom też jest potrzebne zobaczenie innych rodzin żyjących podobnymi sprawami. 

Jestem natomiast przeciwna rygorystycznemu traktowaniu obecności dzieci na rekolekcjach, typu „muszą być z opieką”… Ale nie powinno być też tak, że rodzice wykorzystują obecność małego dziecka do regularnego migania się z zajęć i robienia z rekolekcji wczasów. 

Agaja

Na temat „my i nasze dzieci w Ruchu” to można by tu całą książkę napisać, ale ograniczę się tylko do tematu rekolekcji.

Przerabialiśmy już i miauczące dzieci na konferencji, i Emilkę, która całą Mszę a to pić, a to jeść, a to siku, a to cukierka, misia itp. itd… jak również inne dziecięce problemy typu „nie chcę do cioci, bo ciocia jest beee, bo mnie Adaś bije”, no i różne inne historie.

No z tym jedzeniem na Mszy to raz już nie wytrzymywałam, bo Emilka z chwilą przekroczenia kaplicy zaczynała litanię, a my przychodziliśmy wypakowani po brzegi ciastkami, cukierkami, sokami… wreszcie nie wytrzymałam tych jej zagrywek, zabrałam ją do pokoju i patrząc prosto w oczy, stanowczo powiedziałam, żeby sobie dobrze zapamiętała, że na Mszy nie ma jedzenia i picia i koniec. Sama nie wierzyłam, że to poskutkuje, Emilka jeszcze nie miała 3 lat wtedy, no ale pomogło, choć tak myślę, że przy współpracy Góry. Tak czy inaczej przekonałam się, że w pewnych sprawach taka stanowczość dzieciom dobrze robi.

Jak tak o tym myślę, to cała bytność na rekolekcjach z dziećmi wymaga wyrobienia jakiegoś stylu. Np. nasze dzieci zawsze wiedzą dobrze, gdzie jadą, że będą miały swoje zajęcia i nie będzie rodziców, że będzie też potrzeba uczestniczenia we Mszy i posiłki inaczej niż w domu, początkowo na pewno było trudno, ale z czasem widzę, że moje dzieci (nawet Emilka – 4 lata) wiedzą już o co chodzi i jak tam trzeba żyć, żeby przeżyć. Myślę, że też dużo zależy od diakonii wychowawczej, bo zdarzało się, że ciocie naszym dzieciom nie przypadły do gustu i już tak chętnie nie szły, no ale zawsze są też inne dzieci, z którymi można się pobawić – w tym roku na trójce była rewelacyjna diakonia, najlepsza jaka mieliśmy do tej pory, a urok wujka Michała był silniejszy niż niejedne smutki za mamą…

Ja widzę sens przeżywania rekolekcji z dziećmi i dla rodziców, i dla dziecka Dziecko przyzwyczaja się do takiej formy spędzania wakacji, a rodzice, choć początkowo to na pewno trudne, uczą się też organizować i choć z początku może się wydawać, że nic się z tego nie ma, zawsze są jakieś owoce, czasem je można dostrzec dopiero po latach. A choćby samo bycie we wspólnocie.

My sami, ostatnio rozmyślając, kiedy to teraz już dzieci szły do diakonii i mieliśmy błogi spokój we wszystkich punktach dnia, wspominaliśmy jak trzymaliśmy dwójkę dzieci na kolanach a trzecie jeszcze z doskoku, bo raz szło się bawić raz nie, jak wychodziliśmy z nimi i się pociliśmy i wydawało nam się, że to wszystko jest beznadziejne. Teraz ten czas wspominamy bardzo dobrze i widzimy też teraz nasze dzieci jako część naszego Domowego Kościoła, kiedy wiedzą na co jadą, gdzie my chodzimy, w co się angażujemy…

Christina