Prawdopodobnie każdy chrześcijanin nieco poważniej zastanawiający się nad tym, w co wierzy, prędzej czy później stanie przed problemem nadmiaru: zdawać się może, że w ciągu dwóch tysięcy lat Kościół obrósł w niezliczoną wręcz ilość prawd wiary, rozstrzygnięć, z których niejedno kojarzy się z dzieleniem włosa na czworo i zdaje się nie mieć żadnego praktycznego przełożenia na codzienne życie... „Po co to wszystko? Po co było tak komplikować prosty przecież przekaz Ewangelii?” - takie pytania może nie padają od razu, ale nierzadko drążą podświadomość i mogą stawać się pożywką dla wyrażanych nieraz z różnych stron zarzutów o niewierności Kościoła (zwłaszcza katolickiego) wobec najwcześniejszego chrześcijańskiego doświadczenia. Warto zatem z tym problemem świadomie się zmierzyć.
Uważny czytelnik Dziejów Apostolskich zwrócił pewnie uwagę na to, że nowi członkowie przyjmowani byli do wspólnoty wierzących bardzo szybko - do chrztu wystarczało nawrócenie i wiara w Jezusa, zaś sam przekaz „Dobrej Nowiny”, czyli rdzenia chrześcijańskiej nauki, ograniczał się nieraz do... jednej tylko przemowy któregoś z apostołów. Było to możliwe przede wszystkim dlatego, że nawracający się byli Żydami bądź poganami sympatyzującymi z judaizmem. Chodziło zatem o osoby znające Stary Testament i oczekujące wypełnienia się zawartych w nim obietnic. Poza tym fakty dotyczące działalności i śmierci Jezusa były świeżo w pamięci. Chrześcijanie głosili zatem przede wszystkim zmartwychwstanie Jezusa wskazując tym samym na Niego jako na oczekiwanego Mesjasza-Zbawcę.
Wkrótce jednak, w miarę jak coraz więcej pogan przyjmowało wiarę, sytuacja miała się skomplikować. Pojawił się problem: które ze zwyczajów żydowskich muszą zachowywać? Wokół tego pytania zrodził się najważniejszy spór w łonie chrześcijaństwa I wieku. Nie chodziło bowiem jedynie o praktyczny problem takich czy innych religijnych zwyczajów. Ostatecznie pytanie dotyczyło istoty chrześcijańskiego doświadczenia, sięgało kwestii źródła zbawienia. Można je sprowadzić do ostrej alternatywy (sformułowanej w istocie przez św. Pawła - por. zwłaszcza Ga 2): albo jako chrześcijanie pokładamy nadzieję w wypełnianiu żydowskiego prawa, albo w wierze w Jezusa Chrystusa. Albo liczymy na zbawienie jako premię za skrupulatną wierność przepisom, albo przyjmujemy je w Jezusie jako zupełnie niezasłużony dar oparty na darmo danym przebaczeniu Boga Ojca.
Wiemy, jakie było rozstrzygnięcie: zgromadzenie „Apostołów i starszych”
(zwane często „Soborem Jerozolimskim” - por. Dz 15) potwierdziło stanowisko św. Pawła, zgodnie z którym żydowskie prawo nie przynosi zbawienia, a zatem nie ma także mocy obowiązującej. Te wydarzenia miały ogromne znaczenie dla przyszłości Kościoła - oczywiście najpierw dlatego, że rozpoczęły proces zdecydowanego oddzielania się chrześcijaństwa od judaizmu, ale też dlatego, że wyznaczyły pewien model wspólnotowego, poprzedzonego modlitwą i dyskusją podejmowania najistotniejszych decyzji. Trzeba przy tym zwrócić szczególną uwagę na jedno zdanie z listu, jaki Sobór Jerozolimski wystosował do wspólnot składających się z nawróconych pogan: Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my... (Dz 15,28). Oto wspólnota chrześcijańska była świadoma, że takim istotnym rozstrzygnięciom towarzyszy szczególna obecność i pomoc Bożego Ducha, a więc ich wiarygodność nie opiera się jedynie na ludzkiej mądrości czy dalekowzroczności. Niektóre decyzje podejmowane w Kościele nie dają się sprowadzić do „strategii” czy „polityki” (nawet pojmowanych jak najbardziej pozytywnie), lecz stanowią jakby przedłużenie nauczania samego Jezusa. Jest to możliwe właśnie dzięki owej asystencji Ducha Świętego, którego zadaniem jest doprowadzanie do całej prawdy (J 16,13).
Innymi słowy: bardzo wcześnie, bo już w pierwszym pokoleniu uczniów Chrystusa, zauważono, że przed wspólnotą mogą stawać i rzeczywiście stają problemy i pytania, na które nie sposób znaleźć bezpośredniej, dosłownej odpowiedzi w nauczaniu Jezusa. Wówczas wspólnota wspierana mocą Bożego Ducha sama musi szukać odpowiedzi i dokonywać takich rozstrzygnięć, by w jej świadectwie wyrażanym czy to słowem, czy to stylem życia, czytelna pozostawała Dobra Nowina o zbawieniu w Chrystusie. I całe szczęście, że taka świadomość ukształtowała się wcześnie, bo ilość problemów w następnych wiekach miała wzrastać wręcz lawinowo. Z jednej strony chrześcijanie musieli bronić swej wiary przed zarzutami z zewnątrz (ze strony Żydów i pogan), z drugiej wystrzegać się własnych interpretacji, które mogłyby wypaczyć treść orędzia.
Nie sposób prześledzić tutaj całego procesu kształtowania poszczególnych prawd wiary. Ograniczę się jedynie do dwóch, mam nadzieję znaczących przykładów. Pierwszy problem pojawił się już pod koniec I wieku i dotyczy realności ciała, a w konsekwencji samego człowieczeństwa Chrystusa. Wydawać by się mogło, że w tej akurat kwestii wątpliwości być nie powinno. Jednak jednym z najbardziej rozpowszechnionych w helleńskiej kulturze było przekonanie, że materia jest czymś z gruntu negatywnym, niegodnym, dalekim od sfery boskości. W tym kontekście nauka o zmartwychwstaniu ciał wydawała się niedorzecznością (przekonał się o tym Paweł na Areopagu - por. Dz 17,32), a przekonanie o tym, że ciało (człowieczeństwo) Jezusa mogło być „narzędziem” przez które dokonuje się zbawienie - kompletną bzdurą. Chrześcijanie wbrew trendowi głosili, że zbawienie tego co duchowe dokonuje się nie tylko wraz z tym co materialne, ale wręcz przez to co materialne! W tym kontekście pojawiły się próby dostosowania Dobrej Nowiny do helleńskiej wrażliwości, polegające na tym, że Chrystus przedstawiany był jako czysto duchowy zbawiciel, który przyjmuje jedynie pozory cielesności (a już na pewno nie przechodzi przez śmierć), abyśmy Go mogli postrzegać. Ciało materialne nigdy tak naprawdę nie było Jego. To z tymi poglądami polemizował św. Jan, pisząc, że wielu pojawiło się na świecie zwodzicieli, którzy nie uznają, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele ludzkim (2 J 1,7).
Stawka w tym sporze była wysoka, bo z jednej strony pytanie dotyczyło tego, co z naszej rzeczywistości podlega zbawieniu (duch tylko, czy też duch i materia), a z drugiej tego, jak dalece Bóg angażuje się w zbawianie człowieka - udaje tylko, czy też rzeczywiście przyjmuje na siebie ludzkie doświadczenia. Jeśli dziś intuicyjnie potrafimy odpowiedzieć poprawnie na te pytania, to przede wszystkim dlatego, że przez prawie dwa tysiące lat rozwiązania przyjęte w II wieku kształtowały świadomość chrześcijan, a przez to kulturę, w której żyjemy.
Drugi przykład sięga nieco późniejszego okresu. Na początku IV wieku pewien aleksandryjski kapłan imieniem Ariusz, usiłując bronić ścisłego monoteizmu i wyrazić wiarę w kategoriach najmodniejszego wówczas neoplatonizmu, zaczął głosić, że Syn Boży - Chrystus nie jest Bogiem w sensie ścisłym i „był czas kiedy Go nie było”. W ogniu dyskusji stanęła kwestia boskiej tożsamości Chrystusa. Jeśli jest Bogiem, to ilu Bogów wyznają chrześcijanie? Odrzucenie boskości Chrystusa było, przyznajmy, drogą zdecydowanie łatwiejszą. Dlaczego zatem Kościół zdecydował się pójść drogą niezwykle trudną: paradoksalnego twierdzenia, że Bóg jest jeden i jednocześnie jest Ojcem i Synem i Duchem Świętym? Przede wszystkim dlatego, że tak wynikało z doświadczenia wiary. Jeśli Chrystus nie jest Bogiem, to nie Bóg nas zbawiał, a zatem zbawienie nie może być prawdziwie skuteczne. Zaś z Ewangelii wynika jasno, że Ojciec i Syn to nie tylko dwie nazwy tej samej osoby... Poza tym w modlitwie i liturgii Kościół zwracał się do Syna (i Ducha) jak do Boga. Pójście drogą wyznania Trójcy było konieczne, mimo że do dziś nie jesteśmy w stanie zadowalająco wyjaśnić jak to jest możliwe, że w Bogu jedność i troistość współistnieją.
I znowu możemy wskazać na praktyczne konsekwencje tego rozstrzygnięcia. Jeśli w Bogu nie jest tak, że najpierw jest jeden i potem „rozpada się” na trzech, ani tak, że najpierw jest trzech, a potem ustanawiają jedność, to znaczy, że jedność i wielość w Bogu się nie wykluczają. A jeśli w Bogu, to pewnie i w człowieku stworzonym na Jego obraz i podobieństwo. Zapewne dlatego pozostając odrębnymi jednostkami nie możemy żyć bez innych, bez miłości, bez wspólnoty. Jeśli chrześcijanie nie godzą się ani na indywidualizm gloryfikujący jednostkę przeciw wspólnocie, ani na kolektywizm podporządkowujący jednostkę społeczności, to przede wszystkim dzięki temu jak rozumieją Boga w Trójcy jedynego, a więc dzięki sporom i rozstrzygnięciom z IV wieku.
Przykładów tego typu można podać dziesiątki. Żyjąc w kulturze ukształtowanej przez chrześcijaństwo zwykle nie zdajemy sobie sprawy ile z intuicji tę kulturę ożywiających wywodzi się w istocie z teologicznych rozstrzygnięć, jakich dokonywali chrześcijanie (poprzez Sobory czy papieży). Każdy wiek, każda nowa epoka, stawiała (i stawiać będzie) przed chrześcijanami nowe pytania. Ilekroć się one pojawiały, Kościół wpatrywał się najpierw we własne doświadczenia wiary. I nim przyjął jakieś rozwiązanie jako obowiązujące, badał, czy dzięki niemu możliwe będzie wierne przekazywanie doświadczenia zbawienia. Paradoksalnie to właśnie wymóg zachowania wierności w nowych kontekstach (kulturowych, filozoficznych, językowych itd.) zmusza Kościół do nieustannych poszukiwań nowych form wyrazu wiary.
Oczywiście - po dwóch tysiącach lat trwania takiego procesu można mieć wrażenie nadmiaru. Po pierwsze jednak nie wszystkie rozstrzygnięcia, jakich Kościół dokonał, mają taką samą rangę i takie samo przełożenie egzystencjalne. Część dotyczy spraw fundamentalnych dla naszego zbawienia (np. kim jest Chrystus), część zaś bardziej pewnych subtelnych kwestii teologicznych (jak np. nauka o perychorezie, czyli współprzenikaniu się Osób wewnątrz Trójcy) i dlatego ma mniejsze znaczenie dla życia chrześcijańskiego. Po drugie: życie wiarą nie oznacza, że trzeba koniecznie znać doskonale całą historię teologii i wszystkie możliwe doktrynalne rozstrzygnięcia. Chodzi bardziej o to, by umieć poszukiwać w Tradycji odpowiedzi na własne pytania. A jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że wielu przed nami wierzyło i wątpiło, pytało i szukało odpowiedzi. I jest prawdopodobne, że pytanie, które nas dręczy już ktoś kiedyś zadał...