Pierwsza redakcja tego tekstu wypadła dość niespójnie. „Ale może to i dobrze – stwierdził Przemek Wieczorek – bo Kazachstan taki właśnie jest”. Czytając wpisy na blogu czy stronach internetowych można zaobserwować początkowy szok kulturowy i cywilizacyjny, u każdego wyrażający się nieco inaczej, ale i powoli narastającą fascynację światem, kulturą, ludźmi. To dobrze, bo, ostatecznie, czego oczekuje się od wolontariusza? Na pewno nie poświęcenia. Pełne patosu słowa brzmią fałszywie. Ludzi trzeba polubić, pokochać, żeby oddać im część swego życia.
Kadry są najważniejsze…
„W Kazachstanie lubią powtarzać powiedzenie Stalina, że «kadry stanowią o wszystkim.» – napisał w jednym ze swoich listów biskup Janusz Kaleta. – „Z naszego punktu widzenia trzeba zdać sobie sprawę, że kadrami w Kościele zajmuje się „Szef” na górze, rozdzielając powołania. Z drugiej strony Pan Bóg posługuje się ludźmi, by ludzi powoływać. Jedną z najważniejszych trosk w Kazachstanie jest staranie, by miał kto głosić Ewangelię oraz spełniać cały szereg innych, mało spektakularnych czynności. Atyrauska Apostolska Administratura jest na tyle mała, że ciągle bez większego trudu można wyliczyć jej wszystkich pracowników. Trzeba jednak pamiętać, że dziesięć lat temu (czyli w 1999 roku) pracował na tym terenie tylko jeden ksiądz…”
Kadry w Kazachstanie zmieniają się nieustannie. Przyjeżdżają i wyjeżdżają księża, siostry zakonne, świeccy wolontariusze z różnych krajów. Można tu spotkać rodziny z neokatechumenatu z licznymi gromadkami dzieci. I jak dodaje ks. biskup: „Najprawdopodobniej upłynie jeszcze dosyć dużo wody w Uralu, zanim w Zachodnim Kazachstanie miejscowi księża, siostry zakonne oraz osoby świeckie przejmą odpowiedzialność za miejscowy Kościół. Na razie zdani jesteśmy na pomoc z zagranicy.”
W kraju, w którym biurokracja uniemożliwia normalne życie, rozbudowuje się parafia w Atyrau, w ostatnim czasie zakończono budowę kościoła w Uralsku. „Sam budynek kościelny i posiadanie innych pomieszczeń nie jest gwarancją sukcesu duszpasterskiego” – napisano w sprawozdaniu z przeprowadzonych prac – „niemniej jednak ich brak stanowi w Kazachstanie bardzo poważną przeszkodę w pracy.” Ksiądz Janusz – a za nim także wolontariusze – chętnie powtarza słowa, że „każdy problem jest jednocześnie szansą”. Nieustanna wędrówka po urzędach i zmagania z przepisami pozwalają na kontakty z ludźmi, z którymi w tej części kraju, gdzie około 90% mieszkańców deklaruje wyznanie islamskie, inaczej nie byłoby możliwości się spotkać.
Opowiedz mi o Jezusie
Pierwsze były Kasia Januszewska i Natalia Radulska.
Kasia zabrała ze sobą wiolonczelę (ku radości księdza biskupa, który zaczął planować koncerty). „Wszystko to działo się dosyć szybko.” – tak opisuje swoją historię. – „Najpierw decyzja: tak, jedziemy do Kazachstanu. Gdzieś tam nad Morzem Kaspijskim potrzebują woluntariuszy z Ruchu Światło-Życie, więc jedziemy. Jeszcze tylko oficjalne zaproszenia, trzeba załatwić urlop dziekański, wizy, bilety i lecimy do Atyrau w Zachodnim Kazachstanie. Znalazłyśmy się w trochę innym świecie, którego trzeba się nauczyć na własnej skórze.” Dziewczyny nie zastanawiały się, co będzie ich zadaniem.
W Kazachstanie o Jezusie nie opowiada się wprost, a przynajmniej nie zawsze i nie od razu. Nie wolno prowadzić jawnej ewangelizacji. Zadaniem Kościoła jest przede wszystkim opiekowanie się pozostałą Resztą żyjących tu chrześcijan – potomkami zesłańców, niemieckich osadników z czasów carskiej Rosji czy przybyłymi w ostatnich latach zagranicznymi pracownikami firm zajmujących się wydobywaniem i przetwarzaniem ropy naftowej. Ale pytania czasem padają, a to – jak piszą dziewczyny – niesamowite doświadczenie mówić o Bogu ludziom, którzy naprawdę słyszą to pierwszy raz.
„To, co najbardziej rzuca się w oczy zaraz po przyjeździe do Atyrau – wspomina Kasia – to niesamowicie wysoki poziom agresji wśród kierowców, widoczny w powszechnym i nagminnym łamaniu przepisów, niecierpliwości, brutalnej nieraz rywalizacji z innymi uczestnikami ruchu. Uderza też liczba ekskluzywnych, ekstrawaganckich samochodów, rzadko spotykanych nawet w Warszawie. Ulice miast są swoistym kalejdoskopem problemów społeczeństwa. Z jednej strony krzyczące bogactwo „nowych Kazachów” (czy „nowych Rosjan”, jak tu nazywają miejscowych nowobogackich), z drugiej wołająca o pomoc nędza materialna i moralna: agresja, przemoc, patologie rodzinne, aborcja i alkoholizm. Pole do pracy jest ogromne. Potrzeba ludzi, którzy nie będą łudzić się, że dokonają cudu licznych nawróceń, a z pomocą Bożą będą starać się stawiać czoło realnym problemom.”
„W rzeczywistości chodzi o coś więcej niż lekcje angielskiego” – stwierdza Przemek. – „Sama nasza obecność jest ważna. W końcu formacja Ruchu Światło-Życie przygotowywała nas do dawania świadectwa, życia nową kulturą i do diakonii. A tego właśnie tutaj potrzeba najbardziej. Młodych, autentycznych uczniów Chrystusa, którzy pokażą, że wiara to coś, czym się żyje na co dzień. Potrzeba ludzi wolnych, radosnych i otwartych. Potrzeba animatorów gotowych do służby, ale takiej zwykłej. Niekoniecznie bowiem uda się założyć wspólnotę oazową (choć przy dobrej znajomości języka rosyjskiego byłoby to możliwe, a nawet pożądane), za to na pewno znajdzie się wiele innych rzeczy do zrobienia. A jeśli pracy nie ma, to trzeba jej sobie samemu poszukać, wyjść z jakąś inicjatywą. Ksiądz biskup liczy bowiem na naszą kreatywność, a historia niejednych rekolekcji pokazuje, że oazowicz kreatywny być potrafi – czasem nawet za bardzo.”
Wolontariusz robi, co trzeba. Pilnuje dzieci, które przychodzą do Centrum spędzać swój wolny czas. Uczy angielskiego. Uczy się rosyjskiego. Pomaga w przygotowaniu przedstawień, w zakrystii i przy liturgii. Prowadzi spotkania. Zajmuje się stronami internetowymi. Mieszka, czyli sprząta, gotuje, chodzi na zakupy, otwiera drzwi (wbrew pozorom całkiem absorbujące zajęcie), odbiera telefony. W wolnym czasie stara się poznawać ludzi, integrować, biegać, grać w kosza, siatkę, ping-ponga, jeździć na rowerze (zimą na łyżwach), chodzić na spacery, oglądać filmy, słuchać muzyki, czytać książki.
Zdarza się, że w sklepie czy urzędach pytają ich, skąd przyjechali. Sama odpowiedź, że są z Kościoła katolickiego, jest świadectwem. Większość nie rozumie, kim jest wolontariusz i z reguły ludzie nie wierzą, gdy ci mówią, że przyjechali tu, by pracować za darmo.
Miejsce pod słońcem
„W ciągu lata z otaczających miasto stepów, a właściwie pustyni, przywiewane są duże ilości kurzu. Zalega on na ulicach, wciska się w każdy kąt, aby zmienić się w błotnistą maź już pod wpływem kilku kropli deszczu, którego tu wcale nie brakuje późną jesienią. Okazuje się, że pustynny charakter nadkaspijskich okolic wypływa nie tylko z braku wody w ciągu lata. Tutaj po prostu było kiedyś morze i ziemia jest tak zasolona, że wyrastają na niej tylko najbardziej odporne rośliny.” To jedno z pierwszych wspomnień obecnego biskupa.
Kiedy ks. Janusz Kaleta przyjechał do Atyrau, zamieszkał w bloku przy ulicy, która nadal znana jest w mieście jako ulica Lenina, choć podobno nazwa została zmieniona. Pierwsze msze święte odprawiali (z towarzyszącym mu ks. Waldemarem Patulskim) w wynajętym mieszkaniu bez udziału wiernych. Po tygodniu starań (już czy dopiero?) udało im się zalegalizować pobyt w Atyrau, jednak mimo ślamazarności miejscowej biurokracji, raczej spotkali się z życzliwością prawie wszystkich urzędników. Dziennikarka miejscowej gazety o nazwie Prikaspiskaja Kommuna, mającej ciągle na pierwszej stronie herb z sowieckich czasów, z życzliwością poradziła, aby poszukać informacji dotyczących katolików i Polaków w byłym urzędzie KGB.
„Życie tutaj nie jest łatwe ani trudne” – stwierdzają Jowita Pałka i Justyna Galant, które przyjechały po Kasi i Natalii. – „Trzeba się po prostu nastawić na zupełnie inne warunki, inne myślenie, inną kulturę. To, co w Polsce nie stanowi żadnych problemów, tu urasta do rangi zadania niewykonalnego, ale z kolei można spotkać ponad dwadzieścia narodowości na jednej mszy, przejść na drugą stronę Uralu po lodzie i patrzeć z Azji na Europę i na odwrót. Można też zrobić sobie zdjęcie z „Leninem kroczącym”, rozmawiać z dziećmi przesiedleńców, którzy z ojczystego języka rodziców pamiętają już tylko modlitwy.”
Zobaczyć żywy Kościół
„Przyjęto mnie w Chromtau niezwykle ciepło” – wspomina Przemek już po powrocie do Polski. „Właściwie bez cienia przesady powiem, że czułem się tam jak w domu. Przyjeżdżając, nie spodziewałem się nawet, że tak przywiążę się do tych ludzi, że w jakiś sposób będę częścią ich rodziny. Przez lata komunizmu nikt im o Bogu nie mówił. Zamiast katechezy w szkołach mieli marksistowską indoktrynację. Teraz wszystko się powoli zmienia. Ludzie coraz częściej szukają Boga. Niestety, nie wszyscy jednak mogą przystępować do sakramentów, z bardzo różnych przyczyn. Serioża – mąż Ani – nie chce się zgodzić na ślub, choć zagląda do kościoła przy okazji świątecznego „czajopicia”. Niektórzy są po rozwodzie i w drugim związku. Wiera z trójką dzieci żyje w Kuduksaju, 60 km za Chromtau. Dojazd jest drogi, a zimą prawie niemożliwy, więc we Mszy uczestniczy bardzo rzadko. Dla wielu osób w tym mieście niedziela często jest dniem pracy. Ciągle pojawiają się nowe osoby, ale zdarza się, że szybko rezygnują. Mimo to ma się nieodparte wrażenie, że jest tu prawdziwa wspólnota. Widać, że czerpią wielką radość z gromadzenia się na niedzielnej Eucharystii i czują się odpowiedzialni za kaplicę, kapłana i swoją parafię.”
W październiku 2009 roku wyjechała do Atyrau Magda Roszak. Wiedziała już, co będzie robić. Przywitały ją ciepłe wspomnienia o wcześniejszych wolontariuszach. Trzy dni później w parafii Przemienienia Pańskiego przeżywała niedzielę misyjną.
„Msza jest o 11.00. Ksiądz biskup otworzył kościół przed dziesiątą i już przyszły dwie «babcie». Niedługo potem zjawiła się Nela, która przywitała mnie, jakby była moją dawno nie widzianą ciocią, i bardzo cieszyła się, że nowa «wolonciurka prijechala» z Polski. Przyniosła ciasto i poprosiła, żeby nakryć do stołu, bo po mszy przyjdzie kilka osób świętować urodziny Amelii. Wyjeżdżałam z Polski o suchych oczętach, ale dziś łezka wzruszenia się pojawiła, kiedy właśnie Nela podczas modlitwy powszechnej poprosiła, by pomodlić się za «naszu wolontariuszku Magdu». Po mszy każdy był zaproszony na owo świętowanie. Ja zatrzymałam się jeszcze z dwiema dziewczynami, które chcą uczyć się niemieckiego, więc weszłam spóźniona. Jakieś dwadzieścia, albo i więcej, osób rozsiadło się przy stole. Kilku Polaków, pracujących przy ropie naftowej (zaraz mnie przygarnęli), przyjaciele Amelii, najstarsze parafianki, «baby» pochodzenia niemieckiego, dzieci, ministranci, siostry, ksiądz biskup jak ojciec rodziny… A śpiewaliśmy i «Sto lat» i «Alles Gute, viel Glück» i jeszcze coś ładnego po rosyjsku. O taką atmosferę i serdeczność u nas trudno. Może się mylę.”
To nie jest obcy kraj
W trakcie przygotowywania materiałów nagle dotarło do mnie, że Kazachstan był już przecież w moim życiu obecny. Niejednokrotnie opowiadał o nim tata mojego męża, który spędził tam na zesłaniu wraz ze swoją mamą i bratem sześć lat dzieciństwa. Życie zesłańca widziane oczami kilkuletniego dziecka nie było pozbawione cienia romantyzmu, choć przeżyli tylko dlatego, że przywieziono ich na wiosnę, a mama przypadkowo zabrała ze sobą miednicę. Użyczanie miednicy pozwalało na pozyskanie wielu innych dóbr. Brukiew, uznawana nawet w hitlerowskich obozach za „parszywe” pożywienie, tutaj była towarem ekskluzywnym. Tata do tej pory w czasie spacerów po nadodrzańskich polderach potrafi znaleźć coś do jedzenia. Przez graniczący z Kazachstanem Uzbekistan wiódł szlak armii generała Andersa, z którą podążał jego ojciec. Takich historii ludzkich jest tysiące.
Jeśli obecnie tamte kraje wydają nam się tak obce, to jest w tym jakiś grzech zapomnienia wobec chrześcijan, Polaków, którzy tam żyli i umarli. I jeśli „krew męczenników jest posiewem chrześcijan”, to ten posiew został tam złożony. Czeka, by móc wzrosnąć. W czasie rekolekcji w Polsce Julia z mołdawskich Bielc powiedziała, że „tu jest pięknie, ale Pan Jezus wszędzie jest taki sam”. To znaczy, że wszędzie potrzebuje ludzi, którzy będą Go pokazywać.