Mam wiele (bardzo wiele!) cech, które predestynują mnie do wpadnięcia w nałóg alkoholowy
Moja mama była uzależniona od alkoholu.
Ale może właściwie powinienem zacząć inaczej:
Moja mama nie była „typową” alkoholiczką. Nie zataczała się na chodniku, nie śpiewała pijackich piosenek pod barem, nie musiałem (jak wiele dzieci alkoholików) „zbierać” jej z ulicy. Była osobą bardzo inteligentną, oczytaną, wykształconą, przyzwoicie zarabiającą. Nie miała (przynajmniej do pewnego momentu) problemów z pracą, normalnie funkcjonowała w społeczeństwie, była cenionym w swojej dziedzinie fachowcem. Doskonale radziła sobie z codziennym życiem, z obowiązkami. Tyle, że piła. Psychologia ma na to wygodne określenie: „alkoholik wysokofunkcjonujący”.
W domu, który mi stworzyła, niczego (przynajmniej na poziomie materialnym) nie brakowało. Nigdy nie chodziłem głodny, zawsze miałem się w co ubrać, byłem „zaopiekowany”, mama troszczyła się o moje zdrowie, przejmowała się moją szkołą. W wielu dziedzinach naprawdę bardzo wiele jej zawdzięczałem: nauczyła mnie racjonalnie patrzeć na świat, zapewniła mi przyzwoitą formację intelektualną, do pewnego momentu to ona podsuwała mi większość najważniejszych książek.
Ale to wszystko nie zmienia faktu, że była alkoholiczką. Że ja – w domowych czterech ścianach – widziałem i słyszałem rzeczy, których dziecko widzieć i słyszeć nie powinno. Że kiedy najbardziej jej potrzebowałem (nie jedzenia, ubrania czy inteligentnej odpowiedzi na pytanie, tylko po prostu miłości, bliskości, „bycia”) – to jej nie było. Nie było, bo wychodziła za znajomymi na wódkę. Nie było, bo właśnie spała po wypiciu. Nie było, bo nie miała czasu, bo właśnie musiała wychodzić do pracy, a jak z niej wracała, to sięgała do lodówki po butelkę.
Nigdy nie mogłem na nią liczyć. Jeśli coś obiecała – czasem dotrzymała słowa, a czasem nie, bo… wiadomo. Mówiła że przyjdzie – i nie przychodziła. Mówiła że zrobi – i musiałem robić sam. Miała wrócić z pracy o szóstej – czekałem na nią do dziesiątej wieczorem. I tak dalej…
Miało to – paradoksalnie – swoje dobre strony. Szybko stałem się bardzo samodzielny – i nie mówię tylko o samodzielności „technicznej”, czyli umiejętności załatwiania własnych spraw, ale także o samodzielności emocjonalnej: nauczyłem się polegać bardziej na własnym osądzie niż na zdaniu innych, nauczyłem się (bo musiałem…) radzić sobie w różnych trudnych sytuacjach. Skutki uboczne? Były, oczywiście. Byłem w gruncie rzeczy smutnym i samotnym dzieckiem – choć nauczyłem się też perfekcyjnie ukrywać ten smutek i samotność za pozorami wesołości, towarzyskości, wygadania, poczucia humoru.
Dziś wiem, że to był najbardziej ryzykowny czas w moim życiu. Że moje rozpaczliwe poszukiwanie ciepła, miłości, oparcia którego nie miałem w domu mogło się bardzo źle skończyć. Że „za rogiem” czyhał alkohol (dzieci alkoholików bardzo często same zaczynają pić…), narkotyki (które wtedy nie były jeszcze tak powszechne jak dziś, ale już się pojawiały), jakieś „niebezpieczne związki” i tak dalej.
Wtedy w moim życiu wydarzył się pierwszy cud: mając trzynaście lat „przypadkiem” trafiłem do wspólnoty Ruchu Światło-Życie. Pan Bóg sprawił, że to wszystko czego brakowało w moim domu odnalazłem w chrześcijańskiej wspólnocie. Trafiłem (Bogu dzięki) na rozsądnych animatorów, którzy byli dla mnie prawdziwymi świadkami Chrystusa; na naprawdę mądrego kapłana, który potrafił nas wszystkich prowadzić drogą do Boga. Już nie musiałem szukać.
Drugi cud wydarzył się trzy lata później. Miałem szesnaście lat, przeżywałem swoje rekolekcje stopnia podstawowego („zerówkę”). Na rekolekcjach mówiono nam o Krucjacie. W czasie konferencji absolutnie nie byłem do tej idei przekonany. Całkowita abstynencja? No, bez przesady… Rozumiem, picie z umiarem. Rozumiem, nie upijanie się. Ale tak w ogóle? Po co, dlaczego?
Po konferencji był czas wolny, poszedłem na spacer – czułem, że coś we mnie domaga się przemyślenia. I tam, na tym spacerze, nagle poczułem się, jakbym dostał czymś ciężkim w głowę.
Bo nagle przypomniałem sobie wszystko to, czego doświadczyłem w dzieciństwie. Wszystkie te smutne chwile, wszystkie zawody, wszystkie zranienia, cały strach, lęk, samotność. I wtedy pojawiła się myśl, która – kiedy patrzę na to z perspektywy czasu – po prostu musiała być natchnieniem Ducha Świętego. Musiała, bo ja sam – wtedy, w wieku szesnastu lat, w tamtej sytuacji życiowej, na tamtym etapie (nie)dojrzałości – po prostu bym tego nie wymyślił.
Pomyślałem: „Kurczę, przecież ja pewnie kiedyś też będę miał rodzinę, będę miał dzieci! Ale nie chcę – ABSOLUTNIE nie chcę, aby moje dzieci miały takie dzieciństwo jak ja. Nie chce, żeby widziały swojego ojca pijanego. Żeby musiały słuchać niechcianych słów, widzieć niechciane sceny. Nie chcę, żeby czuły się samotne, opuszczone, zagrożone. A jeśli tak – to mam tylko dwa wyjścia: albo nigdy nie mieć dzieci, albo nigdy nie pić alkoholu.”
Godzinę później, na nabożeństwie, złożyłem deklarację przystąpienia do KWC. Ofiarowałem swoje członkostwo w Krucjacie za moja mamę – ale także za moją przyszłą rodzinę.
To było prawie 26 lat temu. Wiem – jestem przekonany! – że członkostwo w Krucjacie mnie uratowało. Bo dziś, z perspektywy czasu, mam głęboką świadomość tego, że mam wiele (bardzo wiele!) cech, które predestynują mnie do wpadnięcia w nałóg alkoholowy.
Kiedyś – prawie 20 lat temu – czekałem na kogoś w salce przy pewnej warszawskiej parafii i z nudów czytałem wszystko, co wisiało na tablicy ogłoszeń. Traf chciał, że była to salka w której spotykali się Anonimowi Alkoholicy – a także grupa DDA (dorosłych dzieci alkoholików). Pośród wielu innych kartek zobaczyłem także listę cech charakteryzujących DDA. Zacząłem je czytać – i aż mnie zmroziło.
Lista liczyła 21 punktów. Z przerażeniem stwierdziłem, że 16 z nich dokładnie mnie charakteryzuje, trzy kolejne – sprawdzają się w moim przypadku przynajmniej do pewnego stopnia. Tylko dwóch u siebie nie znalazłem.
Miałem sporo szczęścia. Po pierwsze – alkoholizm w moim domu był (mimo wszystko) dość łagodną formą tej choroby. Po drugie – wcześnie potrafiłem się z tego domu emocjonalnie wyrwać, trafiłem do prawdziwej chrześcijańskiej wspólnoty, gdzie miałem szansę na nowo zbudować swoje „ja”. Dzięki temu wszystkiemu zdaję sobie sprawę z moich ograniczeń, z moich słabości wynikających z bycia DDA – i potrafię sobie z nimi radzić.
Ale wiem też, że sam najprawdopodobniej nie jestem alkoholikiem właśnie dlatego, że wtedy, w wieku szesnastu lat, podjąłem taką a nie inną decyzję. Decyzję natchnioną, bo zbyt poważną i zbyt dorosłą jak na moje ówczesne „ja”. A jednak była to decyzja, od której nigdy nie odstąpiłem…
Dziś mam 42 lata. Mam własną rodzinę, mam najlepszą Żonę na świecie (Ona także jest członkiem KWC), mam trójkę wspaniałych dzieci. Nie jestem doskonałym mężem, nie jestem idealnym ojcem. Jasne, nikt nie jest idealny – ale ja mam głęboką świadomość, że na moje relacje z innymi ludźmi (także z najbliższymi) wpływa po trosze moje dzieciństwo. Że to, co przeżyłem, zostało we mnie. Ale wiem także, że moje dzieci nie zobaczą swojego ojca pijanego, że nie będą czuły tej dojmującej pustki i samotności, które były moim udziałem. Że mam siłę walczyć ze swoimi słabościami – i mam Kogoś, kto mnie w tej walce zawsze wspiera i podtrzymuje.
***
Udział w KWC miał dla mojego życia jeszcze jeden bardzo ważny efekt: dzięki niemu – dzięki modlitwie i oddaniu całej tej sytuacji Chrystusowi – potrafiłem przebaczyć mojej mamie wszystko to, co w przeszłości było nie tak. Potrafiłem spojrzeć na nią jak na osobę chorą – bez łatwego usprawiedliwiania jej zachowań, ale ze świadomością że jednak mnie kochała tak, jak umiała, i że na pewnym etapie po prostu kompletnie nie panowała nad swoim życiem. Potrafiłem – już jako człowiek dorosły – być przy niej, kiedy z kolei ona tego potrzebowała.
Dzięki KWC przerwałem błędne koło choroby alkoholowej. Nie przekażę jej moim dzieciom.