Już uczestnicy rekolekcji stopnia podstawowego, czyli tak zwanej „zerówki”, spotykają się z informacjami o Krucjacie Wyzwolenia Człowieka. Konferencja na temat KWC — i związana z nią propozycja przystąpienia do samej Krucjaty — wywołuje zwykle mnóstwo kontrowersji, sporów i dyskusji, kontynuowanych potem na kolejnych stopniach rekolekcji i we wspólnotach. Często już na samym początku uczestnicy rekolekcji zrażają się do Krucjaty — i trzeba przyznać, że czasami dzieje się tak dlatego, że idea KWC przez samych prowadzących przedstawiana bywa nie do końca rzetelnie. Sam kilkakrotnie widziałem, jak prowadzący konferencję — nie będący członkami Diakonii Wyzwolenia — sprowadzali całą ideę Krucjaty do tego, że jej członkowie nie piją alkoholu. Popełniali przy tym kilka błędów, które zniechęcały uczestników:
Po pierwsze — opisywali Krucjatę tak, jakby abstynencja była nie tylko jej głównym założeniem, ale celem samym w sobie. To błąd — abstynencja jest w KWC środkiem do celu, jakim jest — jak sama nazwa wskazuje — wyzwolenie człowieka ze wszystkiego, co niszczy jego wolność i godność.
Po drugie — stawiali sprawę tak (choćby nieświadomie), jakby alkohol był sam w sobie zły, a jego picie było grzechem. To także błąd — gdyby alkohol był zły sam w sobie, to abstynencja nie byłaby żadnym wyrzeczeniem, tylko obowiązkiem każdego chrześcijanina (bo obowiązkiem ucznia Chrystusa jest odrzucanie zła). Idea wyrzeczenia — postu — zakłada właśnie, że wyrzekamy się czegoś, co nie jest złe, aby osiągnąć większe dobro.
Po trzecie wreszcie — i to chyba błąd najbardziej brzemienny w skutki — często spotykałem się z sytuacją, w której namawianie do wstąpienia do KWC przekraczało cienką granicę między tłumaczeniem a zmuszaniem, szantażem emocjonalnym. To fatalna praktyka. Jeśli stosuje się ją wobec człowieka o silnym charakterze, ten bardzo często — czując się (i słusznie) manipulowany — tym ostrzej będzie protestował, znajdując kolejne argumenty „przeciw”. Jeśli natomiast ktoś da się w ten sposób „zmusić” do wejścia w Krucjatę — to najprawdopodobniej po pewnym czasie z niej wypadnie (bo uświadomi sobie, że w gruncie rzeczy podjęcie tej drogi nie było jego własną decyzją).
Najgłębsze, najmocniejsze decyzje „krucjatowe” często rodzą się w bólach — i te
„bóle”, tę ogromną trudność podjęcia decyzji należy uszanować. Ba, należy się z niej cieszyć, bo można założyć, że jeśli ktoś podejmuje decyzję powoli i po długim namyśle — to znaczy, że podejmuje ją świadomie. Znam osobę — animatorkę Ruchu, obecnie już w Domowym Kościele — która z decyzją o przystąpieniu do KWC wahała się przez prawie dziesięć lat. Ale kiedy w końcu do tej decyzji dojrzała — podjęła ją świadomie, „na dobre i na złe”. Miała bezalkoholowe wesele (ku „rozpaczy” rodziny), bezalkoholowe chrzciny dzieci, do dziś jest członkiem Krucjaty — a minęło już niemal kolejne dziesięć lat.
Kiedyś rozmawiałem z tą osobą dosyć długo na ten temat, już w czasie, kiedy podjęła decyzję. Opowiadała mi o swoich rozterkach, o wątpliwościach, o tym, co „przeszka- dzało” jej w ostatecznym kroku. Opowiadała — co mnie zdziwiło — że nigdy nie miała wątpliwości co do samej idei abstynencji, rozterek typu „po co rezygnować z alkoholu, przecież można pić z umiarem” i tak dalej. Jej problem polegał na czym innym — nikt nigdy, przez te kilka lat, nie wytłumaczył jej po co właściwie ma zostać członkiem KWC. Przecież do abstynencji od alkoholu, papierosów i narkotyków wezwany jest każdy człowiek poważnie przyjmujący duchowość Ruchu Światło–Życie (wystarczy przeczytać treść IX Drogowskazu Nowego Człowieka, czyli Nowej Kultury, gdzie jednoznacznie zawarta jest deklaracja abstynencji). Czyli — abstynentem z założenia jest każdy animator Ruchu (bo nie da się być animatorem Ruchu nie przyjmując Drogowskazów za swoje). Po co zatem dodatkowa deklaracja, po co jakiś nowy „ruch w Ruchu”, na czym właściwie polega członkostwo w Krucjacie? Jestem abstynentem, nie piję, nie palę, nie biorę — i czego jeszcze ktoś ode mnie chce?
Znakomite pytanie. Po co mam włączać się w coś, co i tak sprowadza się do już podjętych przeze mnie decyzji?
Otóż — nieprawda. Nie sprowadza się. Jak napisałem wyżej — Krucjata nie polega na
„niepiciu”. Krucjata ma program pozytywny — niesienie wyzwolenia. „Niepicie” jest jedynie drogą do realizacji tego programu. Krucjata to dużo więcej niż tylko wąsko rozumiana abstynencja. To włączenie się w znacznie szersze działanie mające na celu zmianę tragicznej sytuacji ludzi zniewolonych — nie tylko alkoholem przecież. To próba spojrzenia na rzeczywistość głębiej, niż tylko przez pryzmat osobistych doświadczeń czy
„własnego podwórka”. Próba dostrzeżenia sytuacji wśród moich znajomych, w mojej szkole, pracy, środowisku… Wreszcie — w mojej Ojczyźnie, w której (według niektórych badań) nawet co trzeci dorosły człowiek ma problem z alkoholem!
Krucjata to próba włączenia się w coś, co znacznie przerasta „moje podwórko”. To doskonały przykład realizacji tego, do czego dąży współczesny świat — czyli wychowania człowieka odpowiedzialnego, świadomego członka społeczeństwa. „Myśl globalnie, działaj lokalnie” — Krucjata jest doskonałym przykładem działania realizującego to proste hasło. „Działaj lokalnie” — większość z członków KWC działa „tylko” przez to, że modli się i daje świadectwo przez swoją abstynencję. Ale — „Myśl globalnie” — pamiętaj, do czego to ma prowadzić, jaki jest cel. Kiedy słyszę argumenty z gatunku „skoro i tak nie piję, po co mi Krucjata” myślę, że używającym ich ludziom nigdy nie wyjaśniono dobrze, na czym KWC polega. Bo przecież to równie logiczny argument jak ten, którego często używają młodzi ludzie mówiąc o Kościele (ileż razy spotykałem się z nim w czasie mojej pracy katechetycznej…). „Wierzę w Boga, modlę się, staram się żyć uczciwie — więc po co mi Kościół? Po co mam być w niedzielę na mszy — czy nie wystarczy, że pomodlę się w domu? Przecież Bóg i tak mnie słyszy…” — i tak dalej. A przecież żadnemu świadomemu członkowi Kościoła — a więc, miejmy nadzieję, żadnemu członkowi Ruchu — nie trzeba tłumaczyć, jak ważną rzeczą jest Wspólnota Kościoła, realizująca się poprzez liturgię i poprzez małe wspólnoty „podstawowe”. Że zupełnie czym innym jest modlitwa osobista (oczywiście — niezbędna, nieodzowna!), a czym innym — liturgia we wspólnocie. Że formacja we wspólnocie nie zastąpi własnego życia duchowego — ale życie duchowe bez wspólnoty Kościoła „długo nie pociągnie”. Że odejście z tej wspólnoty Kościoła często jest pierwszym krokiem do odejścia od Boga…
Do dziś — choć minęło już ponad szesnaście lat — pamiętam nocne wyjście na Paschę na moich rekolekcjach drugiego stopnia. Droga była długa, lipcowa noc — ciepła i gwiaździsta, ale bardzo wietrzna. Po „przejściu Morza Czerwonego” szliśmy niosąc zapalone od paschału świece. Wiatr robił co mógł, żeby nam je zgasić. Kiedy osobie, która szła koło mnie, zgasła świeca — zapaliła ją od mojej. Kiedy kilka chwil później kolejny podmuch wiatru zdmuchnął mój płomyk — mogłem go przecież zapalić na nowo od osoby, której sam chwilę wcześniej pomogłem. Gdybym szedł sam — na pewno nie doniósłbym mojej świecy zapalonej do domu. Wielokrotnie potem odnosiłem ten prosty znak do rzeczywistości Kościoła, w której jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.
Z Krucjatą jest bardzo podobnie. Wystarczy odrobina wyobraźni, żeby zrozumieć, że dzieło, którego się podejmujemy, jest „porywaniem się z motyką na słońce”. Jak wyzwalać, jak nieść wolność ludziom, którzy sami się w grzech i zniewolenia pakują? Jak skutecznie przeciwdziałać złu tak powszechnemu i potężnemu? Oczywiście — gdyby to miało być tylko nasze dzieło, to w ogóle nie byłoby o czym mówić. Wierzymy, że to nie nasze dzieło, że to Chrystus wyzwala i obdarza wolnością. Ale jeśli mamy być Jego narzędziami
(„Chrystus nie ma dziś na ziemi innych rąk, tylko twoje!” — mówiła św. Teresa), musimy podejmować działanie tak samo, jak każde inne Jego dzieło — jako Wspólnota. Wspólnota działania, ale przede wszystkim wspólnota modlitwy i zaufania Bogu. Nie pojedynczy „wojownicy dobra”, ale właśnie krzyżowcy — dobrze zorganizowana armia walcząca ze złem (nigdy z człowiekiem!).
Bliska mi osoba miała kiedyś problem z alkoholem. Alkoholizm doprowadził jej małżeństwo do rozpadu, a ją samą — na skraj samounicestwienia. Zdołała zawrócić znad przepaści — zaczęła się leczyć, udało jej się zerwać z nałogiem. Jak? Trafiła do grupy anonimowych alkoholików. Wiele lat później opowiadała mi: — Próbowałam rzucić picie setki razy. Nigdy mi się nie udało. Gdybym nie spotkała tych ludzi, dziś już bym nie żyła. Sama nigdy bym się z tego nie wyrwała.
Czy wiecie, że przypadki osób radzących sobie z alkoholem samodzielnie praktycznie nie istnieją? Nie da się wyjść z nałogu bez pomocy drugiego człowieka, bez wspólnoty. Nie łudźmy się — samotnie nic nie zdziałamy. Choćbyśmy mieli najlepsze chęci. Choćbyśmy trwali w abstynencji i byli naprawdę mocni duchowo. Aby wyzwalać — aby nieść Chrystusowe wyzwolenie — potrzebujemy Wspólnoty.
Po co mam włączać się w coś, co i tak sprowadza się do już podjętych przeze mnie decyzji?