Nie radzimy sobie z sytuacją, gdy ktoś pnący się w górę „odpada od ściany” i musi powtórzyć pewien etap drogi
Jeżeli dojrzałość jest ugruntowaną postawą człowieka, respektującą wspólne dla społeczności normy zachowań i wyraża się w odpowiedzialnym stosowaniu ich w relacjach z innymi, to możemy powiedzieć, że stanowi ona cel wszystkich wysiłków wychowawczych i samodzielnej pracy osoby w świadomym osiągnięciu tego celu. To jest swoista droga w górę, permanentny rozwój, to roztropna metoda podejmowania kolejnych wyzwań, jakie niesie ze sobą życie i zdarzenia, które się na nie składają.
Niestety w ten jednoznacznie pozytywny obraz wkrada się co najmniej lekki niepokój, gdy weźmiemy pod uwagę sytuacje, w których pomimo już zdobytego stopnia dojrzałości, ujawnia się jednak jakiś kolejny obszar naszej niedojrzałości. Czy zatem ten konkretny wymiar błędnego zdarzenia dyskredytuje cały wcześniejszy wysiłek i opinię, jaką zdobyliśmy swoją pozytywną postawą? Wydaje się jednak na szczęście, że i taka sytuacja może być kolejnym elementem drogi ku dojrzałości, która jest nie tylko jednostajną drogą „w górę”, ale także drogą „z dołu” do góry, po przeżyciu jakiegoś kryzysu, upadku, zgorszenia czy własnej frustracji.
Wobec powyższego dojrzałość jawi się jako wzorzec, cel wciąż niedościgły i stale aktualny aż do śmierci. To jest swoisty adwent naszego życia w twórczym oczekiwaniu na niebo, jednak z zastrzeżeniem realnego sprawdzianu naszej stałości w poglądach i stylu życia („Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł”). W takim kontekście trzeba dodać, że dojrzałość to także postawa, która wynika ze spotkania z niedojrzałością, zarówno własną jak i bliźniego. W chrześcijańskim, kościelnym środowisku dość dobrze zajmujemy się tym kreatywnym wymiarem budowania ugruntowanej postawy naśladowcy Jezusa. Wydaje się jednak, że niestety zbyt często jesteśmy nie dość gotowi do tego, aby równie twórczo i umiejętnie zmierzyć się z ludzką biedą na tym szlaku. I właśnie temu warto poświecić kilka kolejnych myśli.
Staje mi przed oczami obraz świętego Piotra chwilę po zaparciu się Jezusa. Pierwszy wśród Apostołów, ten który miał „utwierdzać braci w wierze”, sam brutalnie trzykrotnie zderzył się z ziemią. Co za upokorzenie, co za ból, co za rozdzierające rozczarowanie sobą. Jakie myśli, uczucia musiały targać nim w tej chwili. Dobrze, że się rozpłakał, dobrze, że nie poszedł drogą Judasza. A po niewielu dniach, kiedy Zmartwychwstały zapytał, trzykrotnie już z pokorną świadomością niewystarczalności własnych dobrych chęci wyznał swoją niedoskonałą – ludzką miłość. I choć ona nie dorasta do tej bezinteresownej, Bożej miłości – Agape, to nawet taka jest już wystarczająca dla Zbawiciela, aby odarty z własnej chełpliwości Piotr ponownie usłyszał wezwanie „pójdź za mną” i „paś baranki moje” – strzeż mojej owczarni. Wydaje się, że bez tego bolesnego doświadczenia miałby problem ze służebnym rozumieniem powierzonego mu zadania. Upadek urealnia własną pozycję w drodze do dojrzałości, rodzi większą wrażliwość wobec słabości własnej i bliźniego, ale też „przepracowany” uwiarygadnia tego, który go doświadczył i zmierzył się z własną niemocą.