Czy samotność może być takim pragnieniem, za którym można bezgrzesznie pójść? Czy wymykanie się powszechnemu prawu ciążenia do rodziny lub/i stada nie jest podejrzane?
Jesteś sam i nic już tego nie zmieni. Chyba że...? Ale na pewno nie zmieni tego przymus. Ten emocjonalny, jakim wali w Ciebie cały świat. Ożeń się! Wyjdź za mąż! Jesteś starym kawalerem, dziwaczejesz! - a jak im powiesz, że nie chcesz, to owszem powiedzą „OK, to Twoja decyzja”, ale podskórnie czujesz niechęć, śmiech okraszony podejrzeniem o poprawność tzw. orientacji, czy też zarzut egoizmu, braku odwagi, miłości i całej gamy chrześcijańskich obuchów. Poza tym stajesz się kłopotliwy, nie pasujesz do rozmów o dzieciach czy kochankach ani do zebrań księżowskich. Stajesz się outsiderem. Do tego instynkty ojcowski, macierzyński, seksualny i zwykła tęsknota za wieczorami bez monologu ze sobą samym, czy z Jasiem Wędrowniczkiem. Tęsknota za uczuciem, które będzie niewymuszone lękiem.
W dodatku jeszcze slogany religijne, czy też słowa religijne jako slogany „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, „lecz miłości bym nie miał”, czy też, że Bóg ma dla każdego szczególny plan i powołanie. I to wszystko brzmi w głowie i mówi, żeś cymbał i że życie Twe jak figa usycha. A siekiera do pnia przyłożona...
Konkret i przerysowanie
Taki ksiądz to ma dobrze. Twierdzi, że ma powołanie i bardzo łatwo sobie to potwierdza, bo powie, że go wyświęcili, czyli Kościół się zgodził, że powołanie ma. W dodatku, wystarczy, że dobrze kazanie powie, wyspowiada, katechezę przeprowadzi, mszę odprawi i ma poczucie konkretu. To jego powołanie jest konkretne i daje konkret, który je potwierdza.
Matka z ojcem w ogóle mają taki konkret, że brak im czasu na pomyślenie, czy mają do tego powołanie. Dzieciaki tak zabiegają o uwagę, że minie dobre dwadzieścia lat nim na uwagę zasłuży coś innego. Na przykład wnuki. Kiedy zaś pojawi się kostucha u wezgłowia i powie „Pora” - życie przemknie jak film przed oczyma i czy to wina, że tego życia dla siebie było tak mało? Uśmiechnie się matka i ojciec do czasu, którego nie mieli, aby myśleć o swym powołaniu. Bo ich czas był życiem tak konkretnym, że na myślenie o powołaniu jego już nie starczyło.
A Ty, samotniku? O czym będziesz ze sobą rozmawiać, gdy przyjdzie pora?
Tęsknota
Niby są to przerysowania, ale pokazują, że chcemy wiedzieć lub czuć, że żyjemy po coś i że żyjemy dobrze. Może stąd właśnie jest w nas potrzeba, żeby wiedzieć, że żyjemy zgodnie z powołaniem, i że je w ogóle mamy. Tęsknimy za tą wiedzą i poczuciem całe życie, a tęsknimy tym bardziej, im więcej mamy wątpliwości.
Jak się powołanie ma do celowego i dobrego życia? Zazwyczaj myślimy o powołaniu jako o czymś przychodzącym od Boga, „z góry”. Zatem jest ono pojmowane jako dobre i jako gwarantujące, że nasze życie w pełni będzie dobre, o ile to właśnie powołanie odkryjemy i wypełnimy.
W poszukiwaniu konkretu
Poszukujemy więc konkretu, aby odkryć na czym polegać ma nasze życie. Często w tym celu otwieramy na chybił trafił Pismo, idziemy za poczuciem pragnienia bycia z Bogiem, które utożsamiamy z powołaniem i wstępujemy „do służby bożej”. Lecz kiedy miodu z plastra będzie dość, a zmęczenie da w kość, pytań się mnoży w bród. Czy to Ty Panie mnie wzywałeś czy mi się zdawało?
W wypadku małżeństwa rzecz przedstawia się jakby prościej. Trzeba tylko żeby dwoje chciało naraz... i żaden to ambaras. Często nawet Pisma tutaj nie wertują, a za uczuciami i owszem gonią. Aż ich dogoni stagnacja, mała stabilizacja i inne odczucia, które każą pytać „Czy on/ona jest moim powołaniem?” i stwierdzać „a myśmy się spodziewali” i spodziewać się już coraz mniej.
Samotny zaś, gdy go tęsknica przyszpili żałuje, że się nie zdecydował lub że się zdecydował na to właśnie. Bo zdaje mu się, że gdziekolwiek by był, byłoby mu lepiej niż tu gdzie jest.
Gdzie indziej
Czego jednak tam szukamy? Tam „gdzie indziej”? Pewnie siebie lepszego i szczęśliwszego. Z mniej zszarpanymi nerwami; bardziej kochającego; z większym budżetem; seksowniejszą żoną; czulszym mężem; dziećmi, które nie zachowują się jak idioci; biskupem, który doceni intelekt; proboszczem, który jest uczciwy; brakiem samotności itd.
Mamy mnóstwo takich pragnień, takich „gdzie indziej”.
Skąd one pochodzą?
Skoro na obraz i podobieństwo Boga stworzony jest człowiek to nie dziw, że do doskonałości dąży. To jego natura, jego powołanie do bycia jak Bóg - lecz zgodnie ze swą naturą. Stąd te pragnienia pochodzą. Nawet jeśli z biegiem zła stają się wynaturzone.
Pochodzą też z tego miejsca, z którego nas wygnano. Z raju, z dzieciństwa, z poczucia niewinności, z czasu sprzed zabicia pierwszego motyla. Z czasu kiedy się jeszcze nie wymknęliśmy ogólnym prawidłom przez nasze „ja chcę inaczej”.
Są owe pragnienia tak konkretnie odczuwalne, a jednocześnie tak mgliste i nierealne w swym spełnieniu, że powstaje dysonans brzmiący przez całe nasze życie. Dlatego właśnie chcemy się dostroić, by nie brzmieć jak miedź brzęcząca.
Powołanie staje się tutaj dostrojeniem.
Tylko dwa instrumenty?
Czy musi ono być konkretne? Czy dostrojenie musi być małżeństwem lub „służbą bożą”? Czy zatem są tylko dwa instrumenty, na których życie można zagrać? Czy samotność w ogóle nie może być takim dostrojeniem? Czy na niej nic dobrego nie da się wygrać?
Wydaje się, że nie. Dlaczego? Nie jest niczym konkretnym. Jest jakby w zawieszeniu między „służbą bożą” a rodziną. Między jedną i drugą formą miłości. Między podążaniem do agape bez erosa a erosem podążającym ku agape. Jest jak eunuch - ani kobieta ani mężczyzna.
Skąd to wiadomo? Taka jest natura mężczyzn i kobiet, że pod wpływem kultury łączą się w pary. Taka też jest natura człowieka, że pod wpływem swojej religii, a to element kultury, potrafi zrezygnować z erosa i żyć samą agape w służbie Pana.
Pytania do kultury
Postawmy więc parę pytań. Czy nasze poszukiwanie konkretu w pojmowaniu powołania nie jest wynikiem naszej kultury? Kiedy słyszymy o powołaniach, to zazwyczaj: do „służby bożej” i małżeństwa. Kiedy powie kto o powołaniu do życia samotnego, rodzi się natychmiast pytanie: a co to powołanie ma dać? Rodzice dzieci płodzą i wychowują. Ksiądz je nawraca i łączy w kolejne małżeństwa. A ci samotni, to po co? Co oni dają? Płodzą, wychowują, czy nawracają? Tutaj właśnie daje o sobie znać kultura, sposób naszego myślenia. Czy nie jesteśmy jednak zbyt mocno przywiązani do konkretu, praktyczności i skuteczności jako znamion naszego powołania i cech życia zgodnego z powołaniem? Czy przypadkiem zamiast pocieszać żyjącego samotnie nie powinno mu się zazdrościć, że nie poddał się presji opinii i własnych emocji i na siłę nie założył rodziny lub nie poszedł „na służbę”?
Może wcale nie musimy na powołanie patrzeć jak na zadanie społeczne? Może samo to, że jestem na tym świecie i staram się żyć pobożnie jest powołaniem? Reszta zależy ode mnie i ona nie jest żadnym powołaniem. To ja i konsekwencje moich czynów zadecydują czy będę żyć sam, będę miał rodzinę, czy też zostanę zakonnikiem. Być może często mylimy powołanie z kulturowo warunkowanymi rolami społecznymi i zapominamy, że mamy być jak dzieci boże gdziekolwiek i kimkolwiek będziemy. Dlaczego o tych którzy żyją sami myślimy zazwyczaj, że są samotni w sensie samopoczucia i relacji z innymi? Może nie są aż tak samotni jak ci, co samotni żyją pod jednym dachem z żoną lub mężem, czy też wikarym lub proboszczem.
Znowu kultura naszego myślenia, czyli w tym wypadku pewne klisze, schematy jakie narzucamy na świat, każą nam tak właśnie myśleć.
Co jest więc istotą samotności i powołania?
Tak mocno boimy się cierpienia osamotnienia, że musimy przyznać, że kultura a może też natura, narzucają nam lęk przed samotnym sposobem życia. Skoro tak, to pewnie nie ma co na siłę takiego życia pragnąć. Ale też nie ma co na siłę unikać. Wiele bowiem zależy nie od przestrzeni, w której mam, czy też nie, innego człowieka, ale od przestrzeni mojego myślenia i czucia, w której znajduję dla niego miejsce. Może dlatego boimy się fizycznej samotności i twierdzimy, że Bóg na pewno jej nie chce, bo boimy się, że co z oczu to z serca. Czyli jak nie będziemy w czyjejś przestrzeni fizycznej, pod jednym dachem, to już na pewno nie będziemy w jego sercu i myśli. Lepiej być już w czyichś uczuciach i myślach, nawet jeśli nie są one do końca przyjazne, niż nie być nigdzie ani fizycznie, ani mentalnie.
Czego się jednak boimy w samotności, która staje się naszym sposobem życia, nazywanym potocznie powołaniem?
Za każdym razem, gdy znajdujemy tzw. powołanie, to okazuje się, że prędzej czy później, chcąc czy nie chcąc realizuje ono nasze pragnienia i poczucie szczęścia, choćbyśmy dopiero mieli odkryć czego tak na prawdę pragniemy. Jest to o tyle prawdziwe, o ile za każdym razem, kiedy tracimy te poczucia mówimy, że zgubiliśmy powołanie i źle wybraliśmy. Jest to więc prawdziwe zawsze ilekroć kryterium powołania czynimy nasze tylko odczucia i uczucia.
Czy samotność fizyczna może być takim pragnieniem, za którym można bezgrzesznie pójść? Czy wymykanie się powszechnemu prawu ciążenia do rodziny lub/i stada nie jest podejrzane? Czy nie jest wynikiem egoizmu i zamknięcia na innych? Może tak, ale nie koniecznie.
Wymykać się miłości, tak samo jak popadać w egoizm, możemy wszędzie. Być może w rodzinie mniej będzie nam dokuczać lęk przed osamotnieniem, tak jak w samotności będziemy musieli włożyć więcej wysiłku w walkę o relacje z innymi ludźmi.
Być może lęk przed osamotnieniem niepotrzebnie łączymy z kwestią konkretnych powołań. Chociaż niewątpliwie osamotnienie może być wynikiem lęku przed innymi ludźmi i bólem, jaki wnosi z jednej strony ich egoizm i głupota, a z drugiej nasza dusza wychodząca z egoizmu.
Niewątpliwie jako powołani do bycia jak Bóg, nie możemy pozwolić sobie na egoizm i myślenie tylko o sobie, co jest istotą osamotnienia wewnętrznego, czyli braku miłości. Samotność fizyczna nie jest tożsama z brakiem miłości osoby samotnej. Bycie jak Bóg jest życiem w miłości. Zatem powiedzieć można, że życie w samotności fizycznej może być równie pobożne jak życie księdza, czy matki i ojca może być bezbożne.
Nasze zaś odczucia niechęci wobec samotnego sposobu życia i pytanie o sensowność tego powołania pochodzą z naturalnego lęku przed osamotnieniem (wykluczeniem); kulturowo warunkowanego pojmowania ról społecznych i ich ograniczeń; wreszcie z kultury naszego myślenia, która społeczne role utożsamia z powołaniem, każe myśleć w kategoriach konkretów praktycznych i unika wyłamywania się z przyzwyczajeń w myśleniu.
Każdy człowiek wybijając nas z samotności egocentryzmu przyzwyczaja nas do inności. Inność zaś napotkamy tak naprawdę w tym, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało. Może więc czas pokochać swoją inność?