Odkąd używam nawigacji samochodowej prawie już zapomniałem co to znaczy pytać o drogę (mężczyzna w ogóle nie lubi tego robić z powodu wrodzonej męskiej dumy i niechęci do proszenia o jakąkolwiek pomoc - tacy już jesteśmy). Cały świat, obserwowany z kosmosu przez satelity, opisany i zdefiniowany co do metra - a może nawet dokładniej - w małym elektronicznym urządzeniu. Wpisać miejsce docelowe, wybrać „prowadź do" i jedziemy - nic prostszego. W razie pomyłki na trasie - nawigacja wybiera kolejną opcję ciągle prowadząc do celu. Dodatkowo wiem o której godzinie dotrę na miejsce.
To było tego roku podczas Wielkiego Postu. Od rana głosiłem rekolekcje szkolne w niewielkiej podpoznańskiej parafii. Kilka dni wcześniej dowiedziałem się, że zmarł ojciec mojego kolegi. Pogrzeb w miejscu oddalonym o 150 km - krótka kalkulacja: jeśli zaraz po nauce rekolekcyjnej wsiądę w samochód to zdążę „na styk". Wszystko idzie zgodnie z planem, wsiadam, włączam nawigację, wpisuję cel - nawigacja pokazuje, że dotrę na miejsce punktualnie. Może uda się trochę nadrobić na trasie - będę jechał autostradą. Rzeczywiście - udało się. Jestem już coraz bliżej - minuty dzielą mnie od rozpoczęcia ceremonii pogrzebowej ale coś „nie gra". Nawigacja uprzejmym głosem znanego wszystkim kierowcy rajdowego nakazuje mi skręcić w wąską polną drogę między domami, sugerując, że cel mojej podróży - cmentarz parafialny - znajduje się w szczerym polu. O nie, nie mogę sobie pozwolić na jakieś polne przeprawy -myślę. Jadę dalej - nawigacja karze zawracać. Co robić? Trzeba „zasięgnąć języka". Skręcam w małą zatoczkę przed sklepem „spożywczo-przemysłowy". Kobiecina w chustce na głowie, pewnie ekspedientka, wchodzi do sklepu myśląc, że jestem klientem. Wyskakuję w sutannie z samochodu i pytam o cmentarz. „Musi ksiądz zawrócić i pierwszą w prawo - tam za zakrętem jest cmentarz". Nie zdążyłem już na początek ceremonii ale byłem przy koledze w tej trudnej chwili z darem modlitwy i sakramentu Eucharystii.
Powróćmy jednak do momentu zagubienia. Dla kobiety, która siedziała przed sklepem fakt, że za zakrętem jest cmentarz był oczywistością nie podlegającą dyskusji. Pewnie wychowała się w tej wsi i wielokrotnie odwiedzała swoich bliskich oczekujących tam na powszechne zmartwychwstanie. Dla mnie, po przejechaniu 150 km, te kilkaset metrów było przeszkodą nie do pokonania - byłem w tym miejscu pierwszy raz w życiu. Potrzebowałem jednego zdania wypowiedzianego przez tę kobietę by trafić do celu. Wiedza i doświadczenie, które ona posiadała stały się pomocą dla mnie. Ja nie byłem w stanie - mimo profesjonalnego oprzyrządowania - poradzić sobie sam. Ja mogłem tej kobiecie wskazać drogę do Boga, wyspowiadać ją... ale sam potrzebowałem pomocy w dotarciu do celu.
Animator to ten, który wskazuje drogę. Nie dlatego, że jest bardziej święty, mądrzejszy, inteligentniejszy ..... Tylko dlatego, że został postawiony na tym miejscu przez Ducha Świętego. Tak jak ta kobieta, która różniła się ode mnie w swoim człowieczeństwie tylko tym, że urodziła się i wychowała w tym miejscu a nie 150 km dalej.
Animator, to ten, który coś przeżył - doświadczył w swoim życiu prowadzenia Bożego, ma Bożą mądrość i doświadczenie - potrafi wskazać drogę. To ktoś, kogo Pan Bóg stawia na mojej drodze. Nikt sam sobie drogi nie wskazuje - zdolność wskazywania drogi ujawnia się dopiero w obecności kogoś, kto potrzebuje takiej wskazówki. Zdolność spowiadania na nic się nie przyda prezbiterowi, jeśli nie ma kogoś kto potrzebuje rozgrzeszenia, zdolność leczenia, nie przyda się lekarzowi, jeśli nie ma chorego, który potrzebuje uzdrowienia...
Ruch Światło-Życie jako ruch katechumenalny nawiązuje do pierwotnego katechumenatu przedchrzcielnego, zgodnie z nurtem posoborowej odnowy Kościoła. Sługa Boży Franciszek Blachnicki, wybitny katechetyk i znawca starożytnego katechumenatu, szukając inspiracji dla wprowadzenia posoborowej odnowy sięgnął do historii katechumenatu i katechezy. Kościół w pierwszych wiekach swojego istnienia troszczył się o kandydata do chrztu i towarzyszył mu nieustannie. Najpierw posyłał tych, którzy mieli ewangelizować, czyli głosić Kerygmat - Dobrą Nowinę o zbawieniu. Potem w osobie poręczyciela wstawiał się za kandydatem do chrztu by uwiarygodnić jego motywy. Następnie w okresie pochrzcielnej mistagogii towarzyszył neofitom w drodze wtajemniczania w Eucharystię, Sakrament Pokuty i całe życie Kościoła. Animator, para pilotująca czy animatorska są echem tamtych starożytnych posług. Są wyrazem troski Kościoła o tych, którzy dążą do dojrzałości chrześcijańskiej i pełnego wtajemniczenia we wspólnotę uczniów Chrystusa.
Pamiętam swoją pierwszą posługę animatorską. To było chyba w drugiej klasie liceum. Należałem do przyparafialnej wspólnoty młodzieżowej bez jakiegoś ścisłego planu formacyjnego. Po prostu cotygodniowe spotkania, które nazywano „oazą". Podczas wakacji wyjeżdżaliśmy nad jezioro pod namioty na coś w rodzaju rekolekcji. Codzienna wspólna modlitwa, Eucharystia i spotkania w grupach. Ksiądz proboszcz, tydzień przed wyjazdem wręczył mi stary, wysłużony konspekt i powiedział: będziesz prowadził spotkania w jednej grupie. Ale.... i tu kilka powodów, które w moim odczuciu dyskwalifikowały mnie: nie byłem najstarszy w grupie, nigdy czegoś takiego nie robiłem, nie znam się na „tych sprawach" (Bóg, wiara, Kościół), nie wiem co mam mówić, nie do końca rozumiem te treści. Nie pamiętam co odpowiedział ksiądz proboszcz ale do dzisiaj mam takie odczucie w sercu: nie martw się, ty masz tam tylko być a nie się mądrować - zobaczysz, wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście - poszło dobrze.
Kiedy ktoś nas obdarza posługą animatorską, możemy czuć swoją niekompetencję itp. - naturalne. Ale jeśli to nas powstrzyma przed podjęciem tego zadania, możemy być pewnie, że wpadliśmy w pułapkę fałszywej pokory, czyli pychy. W tej posłudze nie chodzi o to, by moralizować, pouczać, błyszczeć intelektem - chodzi o wspólne poszukiwanie i dzielenie się własnym doświadczeniem naznaczonym grzechem i słabością. Kościół powierzając mi tę funkcję, uznaje, że moja dojrzałość w wierze jest już na tyle posunięta, że jestem w stanie być oparciem dla wiary innych. Nie kanonizuje mnie ale stwierdza, że mam na tyle pokory by stać się narzędziem Ducha Świętego. Modlitwa do Ducha Świętego powoduje, że ten wybór animatora czy pary animatorskiej właściwy, bo kieruje się Bożym spojrzeniem a nie ludzkimi kalkulacjami. Jest to łaska ale jednocześnie jest to krzyż i ciężar - zły duch z pewnością nie odmówi sobie „przyjemności" uderzenie w kogoś kto ma prowadzić do wiary innych. Rachunek jest prosty - zniszczy jednego animatora, dotknie całej wspólnoty.
Moje patrzenie na animatora i każdego kto próbuje mi pomóc w wierze jest skażone grzechem. Dopatruję się gdzieś w podtekście chęci dominowania, upokorzenia mnie, wywyższania się. Podświadomie też włącza się mechanizm podważania autorytetu. Najczęściej przez szukanie wad - skoro ten, który ma mną kierować, oceniać moje postępowanie lub wskazywać drogę do Boga ma słabości i wady, to zwalnia mnie to z posłuszeństwa. Najczęściej jest tak, że nie lubimy animatorów - po ludzku. Może jest w tym też trochę zwykłej zazdrości. A może to jest tak, jak z nauczycielami, którzy nas najwięcej nauczyli - nie lubiliśmy ich bo najwięcej wymagali.
Wreszcie trzeba też dodać, że sam animator potrzebuje kogoś kto go poprowadzi. Żaden ksiądz nie może wyspowiadać samego siebie, nikt nie jest sędzią we własnych sprawach, nikt nie jest w stanie dojść do dojrzałej wiary bez pomocy drugiego. Każdy kto przyjmuje tę posługę musi czuwać nad tym, by nie stracić łączności ze Słowem Bożym, Sakramentami i Wspólnotą Kościoła. Bo jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną(Mt 15, 14)