Może droga do nieba to nie droga na sam szczyt, a raczej pogłębianie serca i pokorne zstępowanie coraz niżej?
Piękny jest zapał neofity, człowieka zaraz po rekolekcjach. Ideały, postanowienia, naprężone duchowe muskuły. Ktoś mądry powiedział, że dokładnie to samo dzieje się z każdym samolotem kiedy odrywa się od pasa startowego, silniki pracują na maksymalnej mocy obrotowej, po to, by osiągnąć odpowiedni pułap do dalszego lotu. Takie prawo fizyki, takie prawo ducha.
Zapał, który towarzyszy każdemu, kto bierze się za życie wewnętrzne jest ważny, dobry i potrzebny. Sam Bóg jest przecież sprawcą chcenia i działania zgodnie z Jego wolą (zob. Flp 2, 13). Ale każdy, kto choć raz leciał samolotem dobrze wie, że po osiągnięciu stałej wysokości przelotowej, około 10 000 tysięcy metrów nad ziemią, kapitan daje hasło i na pokładzie następuje oczekiwane przez wszystkich rozluźnienie, można odpiąć pasy, poczuć się swobodnie, bezpiecznie. Automatyczny pilot czuwa. Ponowne zapięcie pasów jest konieczne tylko na wypadek turbulencji. A tak można się zająć swobodną rozmową, czytaniem, po prostu zwyczajnym byciem. Czy ta prawda sprawdza się też w życiu wewnętrznym?
Takich pytań nie zadawała sobie św. Teresa z Lisieux z prostej przyczyny: nie było wtedy samolotów rejsowych. Były jednak windy i tego właśnie, industrialnego nieco, obrazu użyła jako analogii duchowej. Ktoś ubrał jej słowa w pieśń, która brzmi tak: Twe ramiona Jezu są windą, która wzniesie mnie, aż do nieba. Dalej jest tylko lepiej: Nie muszę więc wzrastać, lecz stawać się coraz mniejszą. Co zatem z ascezą, pracą, postem, pokutą