Kiedy Akademia Szwedzka ogłosiła, że tegoroczną nagrodę Nobla w dziedzinie literatury otrzymuje Bob Dylan, reakcje wahały się od zachwytów (zwłaszcza ze strony tych, którzy uznali tę decyzję za „wyjście naprzeciw kulturze popularnej”) po głosy protestu czy wręcz oburzenia (że tak poważną nagrodę literacką dostaje „piosenkarz”!). I choć Dylan był wymieniany wśród kandydatów do literackiego Nobla od ponad 20 lat, decyzja ta i tak została uznana za zaskakującą. Czy słusznie?
Moim zdaniem – nie. Problem krytyków przyznania Dylanowi nagrody polega, jak sądzę, przede wszystkim na tym, że większość z nich po prostu nie zna go od strony „literackiej”. Tej większości Bob Dylan kojarzy się z prostymi protest-songami z lat 60., a potem – ewentualnie – z kilkoma filmowymi „przebojami” (takimi jak „Knockin’ on Heaven’s Door”).
Tymczasem Dylan nigdy nie był „piosenkarzem”. Był – jest – przede wszystkim poetą. Piosenka, muzyka, gitara – to tylko sposoby na to, aby tę poezję głosić. A poezja to różna - czasami „zaangażowana” (jak rzeczone protest-songi), czasami liryczna, czasami niemal mistyczna. I to poezja wysokich lotów, co przyznają wszyscy krytycy literaccy. PRAWDZIWA poezja, którą autor postanowił wyśpiewać – a nie „piosenki”. No bo, powiedzcie, w czym gorszy jest poeta, który staje z gitarą i śpiewa swoją poezję, od takiego, który czyta ją na wieczorze autorskim?…
Wystarczy zresztą przyjrzeć się muzycznej ewolucji Dylana, aby zrozumieć, że jego muzyka zawsze była tylko nośnikiem słowa. Kiedy na początku lat 60. został uznany za „głos pokolenia” – natychmiast ten „głos” zmienił, odchodząc od „czystego”, folkowego brzmienia na rzecz głośnego, mocnego rocka. Dotychczasowi fani wygwizdywali go na koncertach, ale jego to nie wzruszało. „To jest moja poezja i będą ją grał tak, jak uważam za słuszne” – zdawał się mówić. Potem płynnie zmieniał stylistykę, brzmienie i klimat muzyczny niemal z każdą wydaną płytą. Na jego kolejnych albumach można usłyszeć folk, rocka, bluesa, reggae – i wszystkie możliwe mieszanki, połączenia i hybrydy rożnych stylów muzycznych. Nigdy nie dał się zaszufladkować – grał tak, jak wymagały tego treści, które chciał wyśpiewać.
Za „Blowin’ the Wind” czy „Masters of War” – piosenki, które przyniosły mu wielką popularność – Dylan raczej Nobla by nie dostał. Ale jak się przeczyta (właśnie przeczyta, nie tylko ich posłucha) teksty takie jak „Mr. Tambourine Man”, „Visions of Johanna”, „All Along the Watchtower” czy „A Hard Rain's a-Gonna Fall” i wiele, wiele innych, to moim zdaniem nie ma wątpliwości, że to jest – mówiąc kolokwialnie – kawał poezji.
Najnowsza płyta Dylana – wydana w maju bieżącego roku „Fallen Angels” to kolejne zaskoczenie: kontynuacja zeszłorocznego albumu „Shadows in the Night”, zawierającego piosenki znane jako „American Standards”, czyli klasyki amerykańskiej muzyki popularnej i jazzowej, w tym wypadku głównie (choć nie wyłącznie) z repertuaru Franka Sinatry. A jednak myliłby się ktoś, kto napisałby, że to „płyta z coverami”. Spokojne, klimatyczne, swingujące utwory napisał wprawdzie kto inny – ale Dylan nie jest po prostu ich wykonawcą. W każdej piosence słychać jego mistrzowską rękę – zarówno, jeśli chodzi o stronę muzyczną (kapitalne aranżacje nagrane przy współudziale znakomitych muzyków!), jak o interpretację i zrozumienie treści. Nawet śpiewając „cudze piosenki” Bob Dylan jest przede wszystkim poetą, który bawi się słowem, wkłada emocje i własne przemyślenia w każdą śpiewaną frazę, odkrywa na nowo klasyczne i – wydawałoby się – tak bardzo znane teksty. Niewielu znam artystów, którzy nawet nagrywając tak znane utwory potrafiliby stworzyć z nich prawdziwie autorską płytę.