Kapłaństwo
(167 -wrzesień -październik2009)
z cyklu "Ze wszystkich narodów"
Pieśń o Ukrainie
Agnieszka Salamucha
Moja ukraińska perspektywa jest niewielka – ot, jedna większa wioska, jedno większe miasto, bicie serca jednej (nie wiem, czy typowej) parafii. Na niewesołą codzienność składają się: wszechobecna, wścibska milicja, drożyzna, problemy z legalną pracą i małe pensje. Mnóstwo ludzi ucieka z Ukrainy. Jeśli dołoży się do tego wódkę i rozbite rodziny, przestaje się dziwić brakowi nadziei. Dlatego takim darem jest dla Ukrainy Domowy Kościół i KWC.
Bezkresne czarne pola. Gdzieś w oddali, na horyzoncie, kępka lasu. Na lewo błyszczy dach cerkwi. Na prawo – cmentarz, droga do Gródka Podolskiego, smukłe sylwetki topoli. Samotna krowa na pastwisku – tak samotna, że cieszy się widokiem przechodnia. Ogryzione do połowy truchło lisa. Dwa traktory wzbijające tumany kurzu. Ech, żeby tak mieć konia i na koniu pogalopować w dal, do utraty tchu... A jeśli nie konia, to chociaż rower.
Dziwny świat, gdzie obok siebie stoją pomnik Lenina i krzyż poświęcony ofiarom klęski głodu. Gdzie po Wielkanocy jedni pozdrawiają się „Chrystos woskres”, drudzy „Zdrastwujtie”, a trzeci – neutralnie – „Dobryj deń”. Wciąż żywe są opowieści o „hołodomorze” na Ukrainie lat trzydziestych, o dziadku, który schował się przed NKWD za drzwiami, o babci, która zamurowywała jedzenie w piecu, żeby nie zarekwirowali, o wujku, który został aresztowany jako „pols-kij szpion”, bo różaniec u niego znaleźli.
Ukraina wiele wycierpiała. To nie jest wina tych ludzi, że latami byli poniżani, że odebrano im świadomość godności dzieci Bożych. To nie jest ich wina, że spętano ich łańcuchem agentów i donosicieli – i że ten łańcuch (a raczej cienki drucik, którym można dyskretnie zadusić) nadal mocno trzyma. To nie jest ich wina, że nie inwestowano w drogi, w infrastrukturę. Powoli dojdą do siebie, jeśli Bóg da. Przecież oni dopiero od lat dziewięćdziesiątych mają swoje własne, samodzielne państwo. Nigdy wcześniej go nie mieli. Dopiero się uczą.
Szaróweczka
W Chmielnickim na bazarze można kupić wszystko. Bazary „spożywcze”, budowlane, w budkach „mydło i powidło”: farby akrylowe, druty, listwy i klapcążki. Tuż pod miastem jest niezwykła wioska. Szaróweczka, inaczej Szarawka. Po zniszczeniu Podola przez Tatarów w XVII wieku, zamieszkali tu osadnicy z mojego rodzinnego Mazowsza – Mazury. To nie jest uboga wieś. Rzucają się w oczy „wypasione” różowe wille. Wielu mieszkańców Szaróweczki handluje na bazarze albo wynajmuje innym stragany.
Przydarzyło mi się być w tej wiosce na rodzinnej uroczystości. Czułam się jak w domu. Nawet twarze wyglądały swojsko. Ow-szem, czasem mówili językiem, który kojarzył mi się z Gorzkimi Żalami, ale pieski w tej wsi nazywały się jak u mojej babci – nie Reksie (po polsku), nie Cariki (po ukraińsku), tylko Tuziki.
To prawda, że stereotyp „La-chy – pany” jest – mniej lub bardziej – żywy. To prawda, że niektórzy Polacy, w tym polscy księża, zdają się uważać, że bez karty Polaka nie można osiągnąć zbawienia. Irytuje to Ukraińców, także młodych, ukraińskich księży. Kto chce przyjechać z Polski na Ukrainę, musi być delikatny i taktowny, pełen szacunku dla inności, choćby się jawiła jako „niższość cywilizacyjna”.
Zniszczona mozaika
Na Ukrainie żyją chrześcijanie różnych wyznań. Rzymscy katolicy, grekokatolicy, prawosławni różnych patriarchatów, protestanci. Poza tym, niestety, sekty. Czasem wyznanie ma znaczenie, a czasem nie. Zapraszanie młodzieży prawosławnej na rzymskokatolickie „imprezy” zawsze nosi w sobie element ryzyka. Z drugiej strony, na oazy jeździ niejedna osoba z prawosławnej rodziny. Różnica w kalendarzu powoduje, że są „ruskie” i „pol-skie” święta (oczywiście, dni wo-ne od pracy są przypisane „rus-kim” świętom). Wjeżdżaliśmy na Ukrainę wieczorem w prawosławny i grekokatolicki Wielki Piątek. Cerkwie były rozświetlone od wewnątrz jak lampiony.
W Szaróweczce pod nowym tabernakulum znajduje się kawałek drewna z dziewiętnastowieczną datą i stylizowanym krzyżem. Skąd ta belka, z kościoła, kaplicy cmentarnej? Nie wiadomo, ale się zachowało. Strzęp przeszłości. Niewiele pozostało starych kościołów, bo w większości je zniszczono. Niektóre, jak ten w Gwardiejsku, ocalały, bo były wykorzystywane do zgoła niesakralnych celów. A te nowe, różne jak i w Polsce, cudem wzrosły w kraju, gdzie wszystko kosztuje tak drogo, a biurokracja i korupcja są zdolne zabić niemal każdą inicjatywę.
Niektóre modlitwy są przełożone „żywcem” z polskiego, czasem nawet ich się nie tłumaczy. Dużo współczesnych pieśni religijnych jest zaczerpniętych z polskiego repertuaru. Ale jest też wiele rodzimych kompozycji.
W Latyczowie znajduje się słynny klasztor dominikański z cudownym obrazem Matki Boskiej Latyczowskiej. Tam po raz pierwszy i ostatni śpiewałam Litanię Loretańską po ukraińsku. Obraz znajduje się w górnej części prezbiterium. Można wejść po schodkach, spojrzeć Madonnie z bliska w oczy. Oczy duże i ciemne, na małych usteczkach cień uśmiechu.
Latyczów… Mało kto słyszał o Latyczowie, a to przecież była duchowa stolica Kościoła rzymsko- i grekokatolickiego na Wołyniu i Podolu. Na lipcowy odpust „Wielkiej Jagodnej” w XVIII wieku przychodziły do Latyczowa tysiące wiernych. Cudom i łaskom nie było końca. Aż nastał Związek Radziecki. Ikonę ostatecznie wywieziono do Polski, kościół i klasztor wykorzystywano w charakterze końskiej stajni, potem więzienia, szwalni, wreszcie – spalono. Wiary jednak nie wykorzeniono – garstka ludzi modliła się po cichu w cmentarnej kaplicy. 20 lat temu wierni odzyskali budynek, odbudowali, wypieścili, powstał wręcz cały kompleks rekolekcyjno-rekre-acyjny. Ikona – oryginał – pozostała w Polsce, w Lublinie (kon-serwator zabytków nie zgodził się na jej wywiezienie). Szacunek okazywany pięknej kopii pokazuje, że nie jesteśmy bałwochwalcami i nie obraz daje nam nadzieję, ale Ktoś, Kogo ten obraz uobecnia.
Miałam tę radość, że uczestniczyłam w dorocznej pielgrzymce rodzin do latyczowskiego sanktuarium. Przyjeżdżają rodziny z całej diecezji kamieniecko-podol-skiej, z archidiecezji lwowskiej, z Jazłowca. Młodzi, starsi, z dzieciakami. Z mnóstwem dziecia-ków.
Tylko mnie kochaj
Ileż imion, ileż twarzy. Tonia, Ola, Wołodia, Natasza, piękna Lila w różowym sweterku, Rusłan zwany Rula, czarnooki Roma, Kristina z wielką kokardą we włosach. Najukochańsza ma na imię Jana, na zdjęciach uwieczniona z umorusaną buzią i nieśmiałym, proszącym spojrzeniem. Wiele z tych dzieci to sieroty, półsieroty, eurosieroty, wychowywane przez babcie. W wielu rodzinach alkohol leje się strumieniami. Te dzieci witają kwiatami, wylewnie, serdecznie. Im nie nudzi się zabawa. Mogą bawić w to samo trzy dni z rzędu, jeśli im się spodoba. Nie mają wysokich wymagań co do wychowawców. A na dnie ich oczu widać prośbę: „tylko mnie kochaj”. Do szkoły muszą chodzić ładnie ubrane, choćby w domu była bieda. Takie są tutejsze wymogi.
1 maja, katecheza w pewnym domu. Ponieważ to święto, dzień wolny od pracy, dom jest pełen gości, małych i dużych. Przyjechałyśmy z filmem „Jezus” (wer-sja dla dzieci), notebookiem i głośnikami. Wszystkie dzieci zbiegły się do pokoju. Gospo-darze: 11-letni Artiom, 7-letnia Wika i maleńka Jana z główką w lokach (wychowują ich babcia z ciocią), Pawlik z innej wioski, reszty nie znam. Jednego z chłopców, strasznie potargane-go, w wieku Artioma, pytam o imię. Witalik. Oglądamy film, dzieci czasem popatrują, czasem brykają. Witalik siedzi jak sparaliżowany, nie odrywa oczu od ekranu. Na scenie ukrzyżowania płacze – jedenastolatek przy innych dzieciach! Nie znał tej historii, nie wiedział, kim jest Jezus. W najbliższą niedzielę widzimy go w kościele. Przyjechał z Wiką i Artiomem.
Niewiasty mężne
Kudryńce. Ale nie to słynne miasto, w którym na wysokiej skarpie nad Zbruczem położona była jedna z największych twierdz polskich, wybudowana na początku XVI wieku, i gdzie mieszkał przez pewien czas Adam Chmielowski – Brat Albert. To inne Kudryńce – wioska między dawnymi Płoskirowem a Felsztynem (dziś: Chmielnickim a Gwardiejskiem). Kto w tej wiosce mieszka? Babcie i dzieci.
Babciom daleko było chodzić do parafialnego kościoła w Gwardiejsku. Ktoś zapisał parafii w testamencie swoją glinianą chatę. Zaczęto w niej odprawiać niedzielne Msze. Ale chata niewielka, ludzi sporo. Okazja nadarzyła się, gdy likwidowano we wsi sklep (á la nasz GS) i restaurację (knajpę z możliwością potańczenia). Proboszcz sprzedał chatę, resztę ludzie dołożyli. Sami odremontowali, wystroili. Drogę krzyżową (obrazy) dostali z Polski, na miejscu ktoś dorobił piękne ramy. Przy każdej stacji wianuszek z barwinka, ozdobiony wstążkami. Na głównej ścianie wielki obraz Jezusa Miłosiernego. Podłoga wyściełana dywanami i chodnikami, tak samo drewniane, twarde ławy. Z tyłu krzesła „teatralne”.
Babcia upiecze korowaj, ale kto zrobi w kaplicy „elektrykę”? Kto wywierci dziury w ścianie, powiesi obraz? Sąsiad, zięć, szwagier, kuzyn. Niepraktykujący, nawet i ateista, cóż to szkodzi. Na poświęcenie kaplicy też przyjdzie, bo chce zobaczyć swoje dzieło. Choćby przez okno, bo tłum taki, że ani się ruszyć, ani w środku zmieścić. A jak już raz przyjdzie, to i za tydzień też. Bo to przecież i „jego” kaplica.
W kaplicy każdy ma swoje miejsce. Kiedy raz siadłam na miejscu pewnego dziadka, zaraz mnie przegonił! Ale i odpytał: kto ja, co ja, a skąd, a baćki moje (rodzice) gdzie żyją, a czy w Polszcze pogoda dobra, czy deszcze są (akurat na Podolu trwała susza).
Pierwszą po Bogu w Kudryńcach jest babcia Niusia. Przed niedzielną Mszą, gdy spowiedź się przedłuża, uczy śpiewu i modlitwy. Wie, jak przekonać chłopców, żeby poszli służyć do Mszy.
Są też inne babcie, w innych wioskach. Babcia Weronka w Żuczkowcach, która raz w ty-godniu użycza pokój na salkę katechetyczną dla dzieci. Dzieci biegają po podwórku, zrywają kwiaty, ganiają kury i męczą jej parchatego kota, więc miewa ich czasem serdecznie dość. Nieduża, z okrągłą buzią, w chustce na głowie, chętnie opowiada o swoich dorosłych dzieciach.
Babcia z Gwardiejska, której twarzy nie znam, ale rozpoznam ją wszędzie po głosie, bo zawsze po Mszy prowadzi pacierze za Kościół, papieża, kapłanów.
Babcia w Oleszkowcach, która powiedziała: uczcie nasze dzieci o Bogu, uczcie, żeby one więcej wiedziały niż my, bo nam nie było wolno…
Babciom nie można odmówić. Jeśli czegoś chcą, nie wybronisz się. Jeśli chcą cię posadzić w pierwszej ławce albo przy stole z biskupem – nie umkniesz. Nie udawaj, że nie rozumiesz języka! Wtedy zostaniesz wzięty za rękę, poprowadzony jak dziecko, i posadzony w godnym miejscu. Uhonorowany, obdarowany, nakarmiony, wyściskany, pobłogosławiony.
Wiedziałam, że nie byłyby zadowolone, gdybym je fotografowała (być może jak moja rodzona babcia uważałyby, że kradnę im w ten sposób kawałek duszy). A jednak chciałabym, żeby je poznał cały świat, bo są tego warte. Ich uparta wiara, szukanie Królestwa, odwaga, determinacja i dbałość o najmniejszy szczegół, żeby tylko było pięknie i dobrze. Jak to by się nam wszystkim, synom i córkom Kościoła, przydało.
Centrum w Gwardiejsku
Zaczęło się – jak zwykle – od te-go, że ktoś pojechał na rekolekcje oazowe do Polski, zachwycił się i chciał, żeby u niego w parafii powstała wspólnota. Małżonkowie, którzy trafili na oazę do Polski na początku lat dziewięćdziesiątych, jesienią poszli do swojego proboszcza, bo chcieli założyć krąg. Proboszcz zapytał: „Jak chcecie tworzyć krąg, skoro trudno znaleźć małżeństwa, które w ogóle chodzą do kościoła? Najpierw inni muszą zaznać, czym jest ta Oaza, żeby sami z siebie zechcieli zawiązać wspólnotę”. W następnym roku znaleźli się ludzie, którzy pojechali na ORAR do Przemyśla. Żeby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, pojechali z wielkimi torbami w kratę – w czasie wolnym handlowali na bazarze. Wrócili zadowoleni pod każdym względem.
Minęło piętnaście lat. W parafii Gwardiejsk jest już kilka kręgów, ordynariusz diecezji kamieniecko-podolskiej, bp Leon Dubrawski jest członkiem KWC. Ruch rozlewa się spokojną falą na całą Ukrainę, z Zachodu na Wschód. I jak to zwykle bywa, podstawą są ludzie. Jeżeli coś nowego ma się dziać, to drogą do tego nowego są ludzie. Podstawową diakonię stanowią ksiądz Jarek Gąsiorek, proboszcz gwardiejski i moderator Międzynarodowego Centrum Ewangelizacji Ruchu oraz Basia Sitek INMK, katechetka i animatorka. Ale są jeszcze Alik i Ira z (miasta) Baru (nie licząc ich 6 dzieci i licznych wnuków), Janek i Weronika z Gwardiejska, i wielu, których imion nie pamiętam albo nie znam. Być może powstanie wspólnota Ruchu na Zaporożu – bo jest Wiktor, kleryk z tamtej diecezji, który uczestniczył w oazie kilka lat temu i wybiera się w tym roku na rekolekcje.
Niektórych ukraińskich oazowiczów można spotkać w Polsce, bo tutaj studiują (myślę teraz szczególnie ciepło o siostrach Julii i Ludmile, i o ich kuzynce Terezie).
Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji Ruchu Światło-Ży-cie zostało poświęcone w weekend naznaczony sercem (19 czer-wca 2009 – uroczystość Najświęt-szego Serca Pana Jezusa, 20 czer-wca 2009 – wspomnienie Niepokalanego Serca Maryi). Biskup Leon życzył diakonii Centrum i wszystkim uczestnikom, żeby każdy, kto wejdzie do tego domu, wychodził z niego bardziej święty. I może o to – w tej niełatwej rzeczywistości postsovieti-cum – chodzi: o budowanie Królestwa Bożego na tej czarnej, żyznej, błogosławionej ziemi.