Coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że Jan Paweł II naprawdę - poza wszystkim innym - uczył mnie mojego ojcostwa
Mówi się „Ojciec Święty” - zwyczajowo, grzecznościowo, bo przecież w żadnych oficjalnych dokumentach Kościoła papież nie jest tak nazywany. Mało tego - wielu niekatolików ma do nas trochę pretensji o to, że używamy w stosunku do papieża określenia, którym w liturgii nazywa się samego Boga.
Jednak za pontyfikatu Jana Pawła II ten zwyczajowy zwrot - zwłaszcza dla nas, Polaków, ale także dla wielu młodych ludzi na całym świecie - stał się niezwykle celnym opisem tego, jak traktowaliśmy naszego Papieża. On rzeczywiście był „ojcem świętych” - czyli wszystkich wierzących w Chrystusa (bo podobno takie jest rzeczywiste pochodzenie tego tytułu).
Miałem osiem lat. Wracałem z mamą od mojej ciotki, która mieszkała wówczas pół godziny spacerkiem od nas. Był późny wieczór, było ciemno. Kiedy szliśmy już przez nasze osiedle, między blokami, nagle ze wszystkich mieszkań zaczęły dobiegać jakieś krzyki. „Aaaaaaaa”, „Taaaaak”, „Huraaaa” - głośne, natarczywe jakieś. Słyszalne, mimo zamkniętych okien.
- Mamo, co się stało?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami moja mama. - Pewnie jakiś mecz ludzie oglądają i ktoś strzelił gola.
...Ale to nie była pora na mecz. To była pora na ostatni Dziennik Telewizyjny. I był 16 października 1978 r.
Pokolenie Jana Pawła II” - tak nas nazywają na świecie. Pokolenie ludzi, którzy za Jego pontyfikatu przeżyli całe (czy prawie całe) swoje życie. Kiedy Karol Wojtyła został papieżem miałem osiem lat. Dziś mam własną rodzinę i dwoje dzieci. Od trzech lat sam jestem ojcem. I coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że On naprawdę - poza wszystkim innym - uczył mnie mojego ojcostwa.
To niesamowite, jak człowiek który sam przecież własnych dzieci nie miał, potrafił dać nam świadectwo ojcostwa. Nie czas tu i nie miejsce na szczegółowe analizy Jego pism i homilii. Wystarczy popatrzeć na Jego życie i posługę.
Ojciec to ktoś, kto przekazuje życie
„Nie lękajcie się”. No, tak naprawdę to nie Papież. To oczywiście słowa samego Chrystusa. Ale ja pierwszy raz w życiu - w każdym razie świadomie, skoro pamiętam - usłyszałem je z Jego ust. W czasie mszy inaugurującej pontyfikat. Tak, miałem osiem lat. Niewiele z tego rozumiałem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Nie chwytałem, dlaczego wszyscy dorośli są tacy poruszeni (nawet w moim bardzo „niekościelnym” domu). Nic nie rozumiałem. Ale te słowa pamiętam. A jeśli słowa Chrystusa po raz pierwszy usłyszałem od Niego - to chyba znaczy, że jako Pasterz Kościoła przynajmniej wobec mnie wypełnił zwoje zadanie?
„Nie lękaj się”. Te słowa, które tyle potem dla mnie znaczyły. Które były tak prawdziwe.
Różnie się moje życie układało. Bardzo różnie. Miałem się czego w życiu lękać. Naprawdę. A jednak, choć wielu rzeczy i sytuacji w życiu zwyczajnie, po ludzku się bałem - nigdy nie było we mnie paraliżującego lęku, zawsze gdzieś głęboko żyła świadomość, że „...jeśli Bóg ze mną - któż przeciwko mnie”?
Pochodzę z rodziny w gruncie rzeczy niewierzącej. Mój tata - skądinąd człowiek wspaniały, prawy i szlachetny - jest ateistą. Moja mama - osobą „niepraktykującą”. W podstawówce o moją edukację religijną zatroszczyła się babcia - posyłała mnie na religię (rodzice nie mieli nic przeciwko temu). Ale to nie pomogło - w piątej klasie przestałem chodzić na religię, przestałem także „chodzić” do kościoła. Znudziło mi się.
Wróciłem pod koniec siódmej klasy - za sprawą Ruchu Światło-Życie, na który natknąłem się „przypadkiem” w mojej parafii. Dziś, dwadzieścia parę lat później, mam głęboką świadomość, że gdyby nie Ruch, gdyby nie ta wspólnota - nie byłbym dziś w Kościele, a najprawdopodobniej nie byłbym w ogóle chrześcijaninem.
Po odejściu Jana Pawła do Domu Ojca uświadomiłem sobie, że gdyby nie On - być może naszego Ruchu by nie było, a przynajmniej nie istniałby na taką skalę i z taką mocą nie działał w całej Polsce. Początki Ruchu były wszak bardzo trudne - szykany ze strony władz, ale także kłopoty „od wewnątrz” Kościoła, niezrozumienie ze strony wielu biskupów i proboszczów... Czy Ojciec Franciszek zdołałby (mówiąc czysto po ludzku) osiągnąć to, co osiągnął, gdyby nie wsparcie, opieka i pomoc ze strony krakowskiego ordynariusza, kardynała Wojtyły? A potem - jednoznaczne wyrazy poparcia i zaufania ze strony Papieża Jana Pawła II?
Ojciec to ktoś, kto przekazuje życie swoim dzieciom. Nie tylko „fizycznie” - ale przede wszystkim duchowo. Ktoś, kto uczy żyć i umożliwia życie, stwarza do niego warunki, tworzy kształt rodzinnego domu. Jan Paweł II nasz rodzinny dom - Kościół - ukształtował tak, że moje życie wiary mogło się w nim rozwijać i wzrastać. Chciałbym móc to samo (rzecz prosta na znacznie mniejszą skalę) zapewnić moim dzieciom.
Ojciec to ktoś, kto jest cały dla swoich dzieci
Taka scena - już nie wiem, czy to widziałem w TV na żywo, czy po latach transmisję... Śpiewali Papieżowi „Góralu, czy Ci nie żal”. Za pierwszym razem Papież się wzruszył. Łzy mu z oczu popłynęły. Piękne to było.
Ale skoro się wzruszył - to Mu już nie odpuścili. I śpiewali mu to samo za każdym razem. Kiedy Papież był w okolicach gór, kiedy górale przyjechali do Watykanu, kiedy... zawsze. Ile się można wzruszać? Więc za którymś razem - kiedy bodaj po jakiejś audiencji generalnej znowu Mu zaśpiewali „Góralu, czy Ci nie żal...” - Papież, który już odchodził od mikrofonu, zrobił takie charakterystyczne „w tył zwrot” (och, jak Jego ochrona tego nie znosiła! Gubili rytm, biedacy...). Zawrócił zatem do mikrofonu. Ci dalej śpiewają „...czy Ci nie żal...” - ale zobaczyli, że wraca, ucichli. A On podszedł do tego mikrofonu i z takim charakterystycznym uśmiechem - trochę zirytowanym - powiedział:
- No żal mi, żal... No i co z tego?
...i poszedł.
Może to zabrzmieć śmiesznie, ale to były jedne z najważniejszych słów Papieża w moim życiu. Bo nagle zrozumiałem sens tych słów św. Pawła: „Nikt z nas nie żyje dla siebie...” On nie żył dla siebie. Był cały dla Boga - ale i cały dla Kościoła. Czyli dla mnie też. Przecież od 16 października 1978 r. On w ogóle nie miał prywatnego życia. Tyle, co na sen i kilka pobytów w szpitalu. Oddał się całkowicie, kompletnie, stuprocentowo. Tak, żal mu było wielu rzeczy - możliwości pochodzenia po górach (bo te kilka razy, kiedy pod czujnym okiem ochroniarzy i fotoreporterów mógł przejść kilka ścieżek, zapewne tylko pogłębiły tęsknotę...). Żal Mu było zajęć ze studentami. Żal ukochanego Krakowa, w którym już do końca życia - co by nie mówić - był gościem. Żal mu było wielu rzeczy - „...i co z tego”. Już nie żył dla siebie. Żył dla nas.
A w ciągu tych trzech dni na początku kwietnia, kiedy umierał niemal na naszych oczach, zrozumiałem ciąg dalszy tych samych słów św. Pawła: „...i nikt nie umiera dla siebie. (...) Czy w życiu bowiem, czy w śmierci - należymy do Pana”. Do końca. Nawet ta chwila, która dla większości z nas jest (...będzie...) chwilą ekstremalnie intymną (bo przecież „...każdy umiera w samotności...”) -- w Jego przypadku była absolutnie publiczna. Nic nie zostawił dla siebie. Ani cierpienia, ani bólu, ani umierania. I chyba wszyscy mamy świadomość, że była to Jego wolna, świadoma decyzja. Arcybiskup Damian Zimoń powiedział, że „dzięki dziennikarzom przeżyliśmy niezwykłe rekolekcje” - ale chyba nie mamy wątpliwości, kto był rekolekcjonistą...
Ojciec to ktoś, kto potrafi zrezygnować z samego siebie, ze swoich planów, ze swoich marzeń - zrezygnować dla swoich dzieci. Zrezygnować pięknie, z miłością - bez wyrzutów, bez wypominania.
Ojciec to ktoś, kto uczy modlitwy
Kiedy papież był ostatni raz w Polsce, w 2002 r., wszystkich uderzyła niesamowita scena, jaka rozegrała się w Kalwarii Zebrzydowskiej. Papież uklęknął przed obrazem Matki Bożej i zaczął się modlić. Wszyscy czekali, że zaraz wstanie, coś powie, czekali na jakieś Jego słowa - przecież po to przyjechał, żeby do nas mówić... Czekali ludzie przed telewizorami, czekali nie lubiący ciszy dziennikarze telewizyjni i nie znoszący ciszy dziennikarze radiowi. Czekali tak dobre dwadzieścia minut. I dopiero potem wszyscy zrozumieli, że to także była papieska katecheza. Ktoś z dziennikarzy powiedział potem, że „Papież zanurzył się w modlitwie”. A jeden z moich znajomych - także dziennikarz zresztą - skomentował to:
- To nie tak. Papież nie zanurzył się w modlitwie. On po prostu JEST zanurzony w modlitwie - czasami tylko wynurza się z niej, żeby spotkać się z nami...
Chciałbym być takim świadectwem modlitwy dla moich dzieci. Chciałbym, żeby widziały i wiedziały, że ich tata się modli, że to dla niego ważne, że nie ma rzeczy ważniejszych od Spotkania z Chrystusem.
Ojciec to ktoś, kto pokazuje drogę do Boga
Wielokrotnie spotykałem się z zarzutami - głównie ze strony ludzi niewierzących czy innowierców - że my, katolicy, „ubóstwiamy” naszego Papieża, że traktujemy Go niemal jako czwartą Osobę Trójcy, że kult jednostki i tak dalej... Niezależnie od tego, że sam także uważałem niektóre działania za przesadę - zawsze mogłem odpowiedzieć tak samo: czy On kiedykolwiek kierował naszą uwagę na siebie? Nawet wtedy, kiedy z nami żartował, nawet wtedy, kiedy przekomarzał się ze studentami stojąc w oknie na Franciszkańskiej w Krakowie - zawsze nasze myśli i serca kierował ku Chrystusowi. „Otwórzcie drzwi Chrystusowi” wołał w czasie mszy inaugurującej pontyfikat. Chrystusowi - nie papieżowi.
Czy moje dzieci patrząc na mnie i słuchając tego, co mówię, nie będą miały wątpliwości, za Kim powinny iść i jaką drogą?
Ojciec to ktoś, kto wymaga
Słynne zdanie Papieża: „Wymagajcie od siebie, nawet, gdyby inni od Was nie wymagali”. Jego głos, nagle surowy i do bólu szczery, kiedy w 1991 r. twardo i jednoznacznie interpretował Przykazania, kiedy mówił „Nie wolno!”, kiedy niemal krzyczał, próbując dotrzeć do naszych sumień... Wielu wtedy przestało się Nim zachwycać, wielu nazywało go „konserwatystą”, zarzucało, że „cofa Kościół do średniowiecza” i tak dalej.
A On po prostu mówił to, co musiał. Jasno, bez cienia niedomówień piętnował zło i nieprawość - nigdy przy tym nie raniąc i nie atakując człowieka, nawet największego grzesznika.
Moje dzieci są małe. Kiedy chcą bawić się ostrym nożem - po prostu im go zabieram. Ale przecież nie zawsze tak będzie. Czy będę potrafił - jeśli przyjdzie taka konieczność - twardo powiedzieć mojemu synowi „Postępujesz źle! Nie wolno ci tego robić!” - a przy tym nie przestać go całym sercem kochać?
Można by tak wymieniać jeszcze długo. Przyglądać się konkretnym momentom życia i posługi tego Papieża. Papież - „ojciec świętych”, który naprawdę uczył nas, na czym polega ojcostwo. A przez to - jak przez wszystko, co robił i mówił - pokazywał nam naszego Prawdziwego Ojca.
Psychologowie religii mówią, że relacje z własnym ojcem bardzo często przekładają się na postrzeganie Boga i relację do Niego. My - „pokolenie Jana Pawła II” - mieliśmy zatem znakomitą okazję do wyrobienia sobie naprawdę dobrych relacji z Bogiem. Obyśmy byli takimi ojcami dla naszych dzieci, jakim Jan Paweł II był dla nas. To wystarczy, żebyśmy nie musieli się martwić o ich wiarę i duchowość.