Rozeznanie

(215 -kwiecień -maj2017)

O wartości myślenia

Jan Halbersztat

Nic bardziej nie szkodzi naszej wierze, naszej relacji z Bogiem (…i z innymi ludźmi) niż bezmyślność

„Wiara jest dla słabych i bezmyślnych, którzy nie mają własnego zdania i chcą, żeby ktoś im mówił, co mają myśleć.”

„Ludziom religijnym wiara zastępuje myślenie.”

„Jak komuś się nie chce myśleć, to wierzy w religijne bajki.”

Myślę, że każdy z nas spotkał się w życiu z tego typu twierdzeniami, czy to wygłaszanymi w czasie różnych dyskusji, czy wypisywanymi na forach internetowych albo facebookowych „ścianach”. W dzisiejszych czasach, zwłaszcza w środowiskach zafascynowanych tak zwanym „nowym ateizmem”, bardzo modna jest taka dychotomia: z jednej strony światli, oczytani, wykształceni i myślący ateiści, myślący naukowo, traktujący swój ateizm jako świadomy, dojrzały wybór; z drugiej – chrześcijanie (czy w ogóle ludzie wierzący), którzy wyznają jakieś „bajki” tylko dlatego, że tak ich od dziecka wychowano, a nigdy nie chciało im się naprawdę dogłębnie zastanowić nad tą swoją wiarą (pełną przecież elementów irracjonalnych i zwykłych absurdów). Taki podział świata jest wygodny, a przy tym prosty, elegancki i użyteczny – tyle, że oczywiście kompletnie nieprawdziwy.

Dyskutować z takimi argumentami nie jest trudno, zwłaszcza, że znakomita większość ludzi przeciwstawiających naukę religii ma – jak powiedział ktoś nieco złośliwy – równie małe pojęcie o religii, jak o nauce. Ja jednak chciałbym tu napisać kilka słów o „drugiej stronie medalu”.

Bo ta druga strona – mówiąc w pewnym uproszczeniu – jest taka, że my, ludzie wierzący, nierzadko podkładamy się, dając pretekst i okazję do takiego stawiania sprawy. Postępujemy tak zawsze wtedy, kiedy działamy, zachowujemy się czy mówimy bezmyślnie. Zdarza mi się (to nawyk, któremu trudno mi się oprzeć…) śledzić różnego rodzaju dyskusje o wierze na forach internetowych. I choć z jednej strony znajduję tam „argumenty”, które przytoczyłem wyżej – z drugiej, kiedy czytam niektóre wpisy osób wierzących (i stających w obronie wiary, Kościoła i chrześcijańskich wartości), to mi ręce opadają i momentami przestaję się dziwić ludziom wygłaszającym tego typu tezy. Podobne wrażenie mam zresztą często – za często… – słuchając w mediach wypowiedzi ludzi stojących „na pozycjach chrześcijańskich”. Znani katoliccy publicyści, działacze ruchów kościelnych, bywa, że i księża czy nawet biskupi „wyrywani do odpowiedzi” w czasie takich czy innych dyskusji wypowiadają się tak, jakby na każde pytanie mieli gotową, oczywistą i jedynie słuszną odpowiedź. Bardzo łatwo jest wpaść w coś, co popularnie nazywane jest „syndromem eksperta” (zasada: „ekspert nie myśli, ekspert WIE”). A czasami naprawdę wystarczyłoby przez moment się zastanowić, chwilę pomyśleć – żeby dojść do wniosku, że sprawy może nie są tak oczywiste, że ocena jakiejś sytuacji nie jest jednoznaczna, że czasami życie nie jest tak proste, jak się w teorii wydaje.

Skąd to się bierze? Skąd takie postawy i taka bezmyślność, która – poza tym, że kiepsko świadczy o wypowiadającej się osobie – zwyczajnie szkodzi Kościołowi?…

Powodów może być wiele. Może to być zwykłe lenistwo intelektualne, które sprawia, że po prostu nie chce nam się analizować, myśleć, wyciągać wniosków. Może chodzić o lęk (choćby podświadomy) przed tym, do jakich wniosków możemy dojść. Czasami także bezmyślność jest po prostu łatwiejsza – bo prościej iść po linii najmniejszego oporu i powtarzać to, co „wszyscy wiedzą”, co „powszechnie wiadomo” i co „podpowiada zdrowy rozsądek”, niż samodzielnie przeanalizować temat czy sytuację i wyciągnąć własne wnioski (zwłaszcza, jeśli te wnioski okazują się być inne niż „powszechnie wiadomo”).

Szczególnie wysokie ryzyko bezmyślnego wypowiadania się (i postępowania) ponoszą osoby funkcjonujące w ramach rozbudowanych, sprawnie funkcjonujących struktur; zdarza się, że takie osoby ulegają pokusie konformizmu i przyjmują „z dobrodziejstwem inwentarza” poglądy, opinie i argumenty grupy. I nie mówię tylko o sektach, w których opinie guru czy „starszych” mają zastąpić samodzielne myślenie. Często – niestety – widzimy taką postawę także u polityków, którzy czy to w telewizji, czy na sejmowej mównicy kompletnie bezrefleksyjnie powtarzają tezy z oficjalnych materiałów swoich partii, zupełnie nie zastanawiając się nad ich sensem i nawet nie próbując wyrazić własnego zdania. Najlepiej widać to w sytuacjach, w których ktoś pyta polityka o jego własne poglądy na tę sprawę albo zadaje pytanie zmuszające do odejścia od sloganów – wtedy elokwentny dotąd i wygadany poseł czy minister nagle zaczyna się jąkać…

Niestety, to samo dotyczy nas, ludzi Kościoła. Często odruchowo traktujemy Kościół jako rodzaj organizacji, stowarzyszenia czy wręcz partii politycznej wyznaczającej „własną linię”, której każdy członek winien się trzymać w imię jedności i trwałości struktury.

Oczywiście, Kościół od dowolnej organizacji czy (tym bardziej) partii różni się zasadniczo: opiera się na Objawieniu, a więc na tym, co Bóg nam o sobie powiedział przez swoje słowa (przede wszystkim w Piśmie Świętym), czyny (historię zbawienia) i dary Ducha Świętego objawiające się poprzez Magisterium. Pismo Święte to Słowo Boże, nauczanie Kościoła jest nieomylne – co, niestety, może także zaowocować większą jeszcze pokusą bezmyślności: przecież skoro sam Bóg mówi mi, jak mam żyć, skoro mam za sobą nieomylny autorytet Kościoła, to wszystko jest jasne, oczywiste i nie budzi żadnych wątpliwości, prawda?…

No więc nie, nieprawda. Bóg mówi do mnie przez swoje Słowo, Kościół w swoim oficjalnym nauczaniu jest nieomylny w kwestiach wiary i moralności – ale to w najmniejszym stopniu nie zwalnia mnie z obowiązku myślenia!

Przeciwnie: żeby naprawdę przyjąć Słowo Boże, muszę je zrozumieć (na tyle, na ile – jako człowiek – jestem w stanie). Aby uczciwie akceptować nauczanie Kościoła, powinienem nie tylko je znać, ale także rozumieć, analizować, zadawać pytania (także trudne pytania!) i szukać na nie odpowiedzi (także tych, które odbiegają od tego, co „się powszechnie uważa”). Co więcej: powinienem się przygotować na to, że na wiele życiowych pytań i problemów odpowiedzi (w każdym razie bezpośrednich) w nauczaniu Kościoła po prostu nie znajdę. Kościół mówi, w co wierzymy, definiuje podstawy moralności i odnosi się do najtrudniejszych kwestii moralnych – ale zwykle nie znajdziemy w jego nauczaniu szczegółowych wskazówek postępowania w konkretnych sytuacjach. Kościół (wbrew temu, co się niektórym wydaje…) nie pouczy nas, jakie książki czytać, jakiej muzyki słuchać, jakie filmy są dobre, a jakie nie, jak odnosić się do przyjaciół, jaką pracę podjąć, a do jakiej lepiej się nie brać – i tak dalej. Nasz Stwórca wyposażył nas w rozum, wolną wolę i sumienie. Rozum – abyśmy mogli analizować, sprawdzać, wyciągać wnioski; wolną wolę – abyśmy mogli rozumnie postępować; wreszcie sumienie – abyśmy (oczywiście) wsłuchiwali się w Jego słowa – jednak nie tylko te zawarte w Piśmie i nauczaniu Kościoła, ale także te, które podsuwa nam przemawiając przez argumenty rozumowe i serce.

Ks. Franciszek Blachnicki pokazując źródła światła dla naszego życia poza Słowem Bożym, Kościołem i osobowym wzorem, jakim jest dla nas Chrystus, wymienił są światło rozumu i światło sumienia.

Jeśli odrzucimy światło rozumu i światło sumienia – i jeśli uznamy, że do podejmowania każdej życiowej decyzji wystarczy nam lektura Pisma i dokumentów Kościoła – szybko staniemy się bezmyślnymi wykonawcami religijnych „poleceń”. Będziemy przekonani o własnej doskonałości tak samo, jak w czasach Jezusa przekonani byli faryzeusze (którzy przecież świetnie znali Pismo i Prawo, a jednak nie rozpoznali Mesjasza…). I najprawdopodobniej będziemy tak samo jak oni dalecy od tego, czego chce dla nas Bóg. Nie będziemy też prawdziwymi świadkami Jezusa, bo świadek to ktoś, kto sam coś przeżył, świadomie to przyjął i dzieli się tym z innymi – a nie ktoś, kto bezmyślnie powtarza slogany (choćby najpiękniejsze) przeczytane w mądrych książkach czy usłyszane w radiu.

Jeśli nie myślę, nie słyszę Słowa. Jeśli nie myślę, nie rozumiem nauczania Kościoła. Jeśli nie myślę, nie jestem w stanie usłyszeć drugiego człowieka, bo widzę go wyłącznie przez pryzmat moich, ciasnych wyobrażeń i bezmyślnie akceptowanych regułek. Jeśli nie myślę – jeśli od myślenia uciekam, jeśli własne myśli zagłuszam, jeśli zamykam się w wygodnym światku bezmyślności, w którym za całą analizę starczą mi hasła, slogany i wygodne formułki na każdą okazję – to po trochu przestaję być człowiekiem. Nic bardziej nie szkodzi naszej wierze, naszej relacji z Bogiem (…i z innymi ludźmi) niż bezmyślność.

Jak powiedział Hezjod, grecki poeta, przez wielu stawiany na równi z Homerem: „Dzień przeżyty bezmyślnie to dzień stracony”.