Łatwo jest powiedzieć „nie piję alkoholu”, gdy znajdujesz się w okolicznościach, które znasz. Trudniej w chwili, w której lampka wina wydaje ci się czymś naturalnym, wręcz sytuacyjnie wskazanym.
Miałem ostatnio dość ciekawe doświadczenie. Zupełnie niespodziewanie dla mnie wyjechałem za granicę. W czasach dzisiejszych nikogo nie powinno to dziwić, jednak dla mnie oraz moich bliskich było to wydarzenie, którym żyliśmy mocno kilka tygodni przed wylotem. Ostatni raz za granicą byłem bowiem piętnaście lat temu, razem z moją wówczas świeżo upieczoną żoną. Najnowszy wyjazd był nieco inny. Miałem reprezentować nasz kraj na konferencji dotyczącej praw osób niepełnosprawnych. Wielka impreza, goście, tłumacze, ministrowie itd. Już sama myśl powodowała, iż emocje w naszym domu były na bardzo wysokim poziomie.
Po pierwszym dniu obrad zaproszono nas na uroczystą kolację do hotelu. Choć był to koniec marca, w tym miejscu panował upał. Naturalnym było zatem, iż goście chcieli się czegoś napić. Naturalne było również w tym miejscu, iż kelnerzy dwoili się i troili, by gościom rozlać wino. Na kolację przyszedłem nieco spóźniony. Gdy wszedłem do hotelowej restauracji moi towarzysze z Polski, ale także pozostałe osoby, z Ukrainy, Gruzji, Rosji, Francji, Włoch itd. radośnie opowiadali sobie kolejne historie. Spytano, jakie chcę wino: białe, czy czerwone. I tutaj nastała dłuższa, jak na tę chwilę cisza.
Nie piję alkoholu od prawie siedmiu lat. W lipcu 2010 r. w trakcie pewnego kazania, zupełnie niespodziewanie dla mnie podjąłem decyzję o wstąpieniu do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Była to decyzja, która gdzieś kołatała mi po głowie. Mocno ją od siebie odpędzałem, także tamtego lata, gdy wraz z moją rodziną jechałem na kolejne rekolekcje.
Wspomniane kazanie w zasadzie nie było jakiś popisem kapłańskiej erudycji. Była to rekolekcyjna nauka dla mężczyzn, w trakcie której ksiądz zadał kilka pytań. Wbiły mnie one w krzesło – Bogu dziękowałem, że miałem na czym siedzieć. W tamtym momencie zapadła decyzja o podpisaniu członkowskiej Krucjaty. Co ciekawe, gdy już złożyłem moją deklarację na ręce wspomnianego przeze mnie rekolekcjonisty, wszystkie pokusy winne i piwne w zasadzie zniknęły. Więcej, mój serdeczny znajomy przestał nawet się ze mnie śmieć, co chwila wypominając mi moje wcześniejsze okresowe Krucjaty. Jakby dostrzegł, że moja decyzja to coś, to konkret. I nagle przychodzi marcowa kolacja na Cyprze, w gronie, dla którego wino jest jak herbata. Widzę butelki wina, czuję jego smak i mam świadomość, że w zasadzie mogę je wypić. Po pierwsze nie będzie to grzech, bo nie lamię żadnego przykazania. Po drugie nikt tego z moich bliskich nie widział. Po trzecie w zasadzie to ja Krucjaty w podobnej sytuacji bym nie naruszył. KWC to przecież inicjatywa patriotyczna, powiązana w sposób bezpośredni z Polską. To działania mające na celu uzdrowienie naszego narodu ze zła jakim dla tak wielu rodzin nadal jest uzależnienie człowieka. Na domiar złego przy naszym stoliku usiadło dwóch Gruzinów, którzy chcieli poczęstować swoich nowych znajomych ich rodzimym, podobno pysznym trunkiem. Nagle, nieco niespodziewanie dla mnie w podobnej sytuacji, mówię: „Dziękuje za wino, poproszę wodę”.
Myślę teraz o tym i dochodzę do wniosku, że wyraz twarzy moich współbiesiadników był bezcenny. Widząc, że do końca nie wiedzą co w podobnej sytuacji począć powtórzyłem, że dziękuję za wino, ale napiję się tylko wody. Uszanowali moją decyzję i nalali mi owej wody.
Wracam do tej chwili od pewnego czasu. Wracam, gdyż zadaję sobie pytanie: Czym dla mnie jest rezygnacja z alkoholu, z piwa i wina, które nie tyle lubiłem, co nadal lubię? Nie myślę teraz o sobie, że jestem herosem, mocnym gościem, który oparł się pokusie. Myślę jednak, że zupełnie nieświadomie znalazłem się w sytuacji, która pokazała mi samego siebie. Moja rezygnacja z alkoholu nie jest zmodyfikowaną formą wora pokutnego, jest świadomą rezygnacją, jest decyzją, w której chcę trwać trzeźwo patrząc na świat. Jest chyba także nadzieją, którą kieruję w stronę moich córek, które nie znają zapachu alkoholu wydychanego przeze mnie. Ktoś powie, że przecież nie ma w tym nic złego. Podobnie, jak w winie, które gdzieś na Cyprze mogłem śmiało skonsumować. Pewnie, że nic złego nie ma. To jasne. Ja mam jednak wrażenie, że w momencie, w którym sobie samemu mówię „nie” pojawia się konkretne dobro, także całkiem jasne.