Miłość bliźniego nie polega tylko na głaskaniu po głowie
Od kiedy czytam Biblię (a przygotowując się niedawno do niedzielnego kazania obliczyłem, że od momentu, kiedy Jezus rzucił mnie na kolana i zacząłem samodzielnie czytać Ewangelie, minęło już nieco ponad ćwierć wieku) zastanawiały mnie dwa zdania, których nigdy ze sobą tak na serio nie zestawiałem, choć aż się o to proszą, bo mimo, że obydwa pochodzą z ust Jezusa, zdają się nawzajem wykluczać. Jedno z nich (napisałem nawet w młodzieńczych latach inspirowany nim, nieco grafomański, ale szczery wiersz) brzmi: „kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i nie zbiera ze Mną, rozprasza" (Mt 12,30); drugie zaś: „kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami" (Mk 9,40).
Czerwoni, różowi, czarni i kolorowi
Czasem korciło mnie, żeby coś z nimi zrobić, ale... wygodniej było używać ich oddzielnie. Wystarczyło w odpowiednich momentach odwołać się do „wygodniejszej" wersji i zawsze miało się argument. Pytanie o to, jak to w końcu jest z tymi, co to „nie są z nami", zostawiałem na potem, kierując się wobec „innych" raczej „wyczuciem" i „tolerancją" (a może kompromisem i tchórzostwem?). Podpierałem się przy okazji innym cytatem, tym razem z Listu do Rzymian, w którym autor zachęca: „Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi" (Rz 12,18). Swego czasu było to moje życiowe credo. Szybko jednak ten „młodzieńczy pacyfizm" mi przeszedł. Okazało się bowiem, że miłość bliźniego nie polega tylko na głaskaniu po głowie. Co bowiem mam zrobić, jeśli „życie w zgodzie ze wszystkimi" nie ode mnie zależy i jeśli okaże się niemożliwe? Dobra jest „otwartość", „wyczucie" i „tolerancja", ale jeśli ktoś ma ochotę mnie dręczyć, to czy też powinienem to „tolerować"? A jeśli chce dręczyć tych, których kocham? Jak rozróżnić, gdzie kończy się tolerancja, a zaczyna tchórzostwo, kompromis, czy zwykła obojętność („toleruję" nie samą osobę z szacunku dla niej, ale toleruję jej złe zachowanie, bo tak naprawdę mi na niej nie zależy)? Jak odróżnić tych, których trzeba tolerować, od tych, którym muszę się przeciwstawić, bo są niebezpieczni dla mnie i innych?
W czasach, kiedy wszystko było czarno-białe (a może naszo-czerwone) sytuacja była prostsza: jasny podział na „naszych" i „onych" - tych, którzy „nas" ciemiężyli. Wiadomo było, że „naszych" trzeba było popierać, a „onych", którzy próbują „nas" zniszczyć - zwalczać wszelkimi (w miarę etycznymi) sposobami. Ale już ładnych parę lat temu sytuacja się zmieniła, a my wciąż próbujemy nałożyć na rzeczywistość siatkę „naszych" i „onych" (robią to również ci, którzy wołają, że są ostoją pluralizmu i tolerancji, a sami ochoczo wpychają całą resztę do zamkniętego getta „ksenofobicznych oszołomów" i „ciemnogrodu"). Tymczasem owa rzeczywistość, bogatsza niż ramki, w które chcemy ją wepchnąć, wciąż wystaje spoza nich, i to w najrozmaitszych barwach, których nawet czasem nie przewidywaliśmy.
Między radiem a orkiestrą
Choć minęły czasy tych, którzy w imię jedynej słusznej partii deklamowali „kto nie idzie znami, maszeruje przeciw nam", to problem „nasz czy nie nasz", „z nami czy przeciw nam" wcale nie jest przebrzmiały. Przykład? Bardzo proszę, nawet dwa.
Początek stycznia to czas, kiedy gra pewna wielka orkiestra. Gdy w styczniową niedzielę na ulice wylegają jej wolontariusze, wydaje się, że cały naród dmie w jedną trąbkę. No właśnie: wydaje się. Mimo bowiem sprawianego w mediach wrażenia, że wszyscy solidaryzują się z dyrygentem, co roku pojawiają się (wyciszane przez media, którym orkiestra napędza koniunkturę) zarzuty.
To prawda - mówią przeciwnicy orkiestry - że funduje ona sprzęt medyczny dla potrzebujących, że tak wiele ciepła płynie z serc ludzi, którzy w ten mroźny dzień dumnie obnoszą przyklejone na ubraniach czerwone serduszka. Ale cóż to za dobroczynność, która nie jest darem serca, lecz owczym pędem? I czy to się opłaca? Czy pieniądze wydane przez media i instytucje na organizację dorocznego finału nie są przypadkiem większe od tego, co zbierze orkiestra? Kto na tym zarabia? Cóż to za dobroczynność, jeśli właściciel lub prezes firmy nie za swoje, lecz za firmowe czy społeczne pieniądze licytuje rzeczy, które nikomu nie będą potrzebne, byle tylko pokazać, że jego firma jest wrażliwa na cierpienie i wykreować w ten sposób swój wizerunek dobroczyńcy, na którym można zarobić o wiele więcej? Skoro polskie prawo pozwala kwestować jedynie dorosłym, to dlaczego nikt nie reaguje na jawne i publiczne łamanie prawa przez wysyłanie dzieci z puszkami na ulice? No i najważniejsze - jak można powierzać swoje dzieci człowiekowi, który za część pieniędzy stworzonej przez siebie fundacji organizuje pół roku później dla tej młodzieży najbardziej kontrowersyjną imprezę w Polsce?
To prawda - mówią zwolennicy - nikt nie jest doskonały, ale to jest zwykłe „czepianie się". Popatrzcie na ratujący życie sprzęt, którego bez orkiestry nie byłoby w tylu szpitalach. Popatrzcie na to, ilu ludzi orkiestra budzi z egoizmu choćby raz w roku. Popatrzcie na dzieci, które uczą się otwartości serca na potrzebujących. I już nie jest wcale takie jednoznaczne, czy dyrygent jest „nasz" czy „onych"... i czy ci, którzy nie są z nami, są przeciwko nam, czy też ci, którzy nie są przeciwko nam, są z nami?
Przykład drugi? Pewne radio. Z jednej strony nagonka we właściwie wszystkich mediach na rozgłośnię, która stanowi realną alternatywę dla dmuchających w jedną trąbkę tuzów medialnych, z drugiej - kompleks oblężonej twierdzy.
I znów: przeciwnicy będą mówić o ksenofobii, antysemityzmie, dyletanctwie, zacofaniu; zwolennicy - o głoszonych katechezach, modlitwie, trudnym szukaniu prawdy, podnoszeniu na duchu. Na pewnej plebanii rozmawiałem ze znaną aktorką, która w stanie wojennym bardzo mocno zaangażowała się w pomoc internowanym, zawsze blisko z Kościołem (teraz też). „Proszę księdza - mówi - to nie może tak być, że to się nazywa katolicki głos! Tam jest szerzona nienawiść! To prawda, że jest tam dużo modlitwy, katechez, ale jeśli do szklanki doskonałej herbaty dodam łyżeczkę trucizny, to czy mogę ją wypić bez szkody dla życia?"
Argument bardzo obrazowy. Ale można trzymając się tej samej kulinarnej metafory zapytać: czy głodującego, który ma wokół samą truciznę, stać na wyrzucenie jedynego bochenka chleba tylko dlatego, że z jednej strony nieco zapleśniał? Czy nie trzeba by raczej odkroić pleśni, a resztą uratować się od śmierci głodowej lub zatrucia? I znów pytanie, co lepsze: oszołomstwo i pieniactwo, czy poprawność polityczna i toleranctwo (celowo nie użyłem tu słowa „tolerancja")? Czy ci, którzy nie są przeciwko nam, są z nami, czy też ci, którzy nie są z nami, są przeciwko nam? I którzy są którzy?
Mateusz czy Marek? A może Łukasz?
Pora wrócić do Biblii i zapytać o osąd Boże słowo. Jak więc to jest: czy ten, co nie jest znami, jest przeciwko nam; czy też ten, co nie jest przeciwko nam, jest z nami? Skąd się wzięła ta rozbieżność? Może to wina ewangelistów? Mateusz bowiem cytuje tylko słowa Jezusa „kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i kto nie zbiera ze Mną, rozprasza" (Mt 12,30), Marek zaś jedynie słowa „kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami" (Mk 9,40). Czyżby każdy zanotował tę wersję, która mu odpowiadała? I kto ma rację: Mateusz, czy Marek?
Żeby znaleźć właściwą odpowiedź, trzeba sięgnąć do kontekstu, wyrwanymi bowiem z kontekstu zdaniami Biblii można w zasadzie udowodnić wszystko, również to, że „nie ma Boga" (Ps 10,4) - wystarczy pominąć wprowadzające to zdanie słowa „w pysze swojej powiada występny".
Zanim jednak spojrzymy na bezpośredni kontekst, zobaczmy również, czy nie ma tych zdań u innych ewangelistów. Okazuje się bowiem, że Łukasz zapisał w swojej ewangelii obydwie wypowiedzi: „kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest z wami" (Łk 9,50) oraz „kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza" (Łk 11,23); mało tego: umieszcza je w swojej ewangelii wcale nie tak daleko od siebie. Skoro tak, to nie widzi chyba w nich nieusuwalnej sprzeczności. Musi się więc dać pogodzić te wypowiedzi. Jak?
Pan z wami
Myślę, że klucz do zrozumienia tkwi w dwóch zaimkach, które wskazują na kontekst tych wypowiedzi Jezusa. Zastanawiające jest to, że zarówno Mateusz, jak i Łukasz, przytaczając słowa Jezusa, mówiące o, że trzeba się przeciwstawić tym, którzy nie są po „naszej" stronie, starannie zapisują, że Jezus mówi... no właśnie, nie o „nas" czy „was", ale o Sobie. A więc musimy uważać jedynie na tych, którzy nie są z Jezusem. To oni rozpraszają. Gdy zaś Jezus mówi, że ci, którzy jawnie nie są „przeciw nam", są „z nami" (albo „z wami" - jak w wersji Łukasza), mówi o uczniach, o „nas", a nie o Sobie. Przecież ci, którym uczniowie zabraniali wypędzać złe duchy, bo nie chodzili „z nimi", wypędzali je... w imię Jezusa! (Łk 9,49; Mk 9,38). A więc: „kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; i kto nie zbiera ze Mną, rozprasza" (Mt 12,30); ale: „kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami" (Mk 9,40). Gdybyśmy lepiej zrozumieli to, co Jezus ma nam do powiedzenia przez te dwa, pozornie sprzeczne ze sobą zdania, o ileż łatwiejszy byłby np. ekumenizm!
Okazuje się więc, że kryterium, które decyduje o, czy ktoś jest „z nami", czy „przeciwko nam" jest... osoba Jezusa. Ktoś bowiem może się od nas bardzo różnić, może nie podzielać naszego zdania, ale w ostatecznym rozrachunku być „z nami", bo w taki sposób walczy o tę samą Bożą sprawę. Jego inność zaś może być dla mnie błogosławieństwem, może stać się powodem do nawrócenia, bo może się okazać, że to ja jestem „po niewłaściwej stronie", że to ja rozpraszam. Zanim więc zapytasz o to, czy ktoś jest z nami, czy przeciwko nam, zapytaj, czy jest on „po stronie Jezusa". Jeszcze wcześniej zapytaj jednak nie tyle o to, czy Jezus jest „po naszej stronie", ale czy ty jesteś „po stronie Jezusa"? Jeśli chcemy oceniać jakiekolwiek dzieło, tworzone przez ludzi (radio, orkiestrę, czy jakiekolwiek inne), musimy zastosować to podstawowe, Jezusowe kryterium. On jest bowiem miarą wszystkiego.