Kiedy miałem osiemnaście lat, zacząłem w swojej wspólnocie pełnić obowiązki animatora muzycznego. Rok później - nie przestając prowadzić scholi - zacząłem prowadzić grupę formacyjną. W tym samym czasie zostałem zaproszony do pracy w Diecezjalnej Diakonii Muzycznej naszej diecezji. Kolejne dwa lata później zostałem odpowiedzialnym w swojej wspólnocie.
Znakomitą większość wolnego czasu zajmowało mi „życie oazowe". Kiedyś nawet próbowałem to policzyć: raz w tygodniu spotkanie z prowadzoną grupą; raz w tygodniu próba scholi; raz w tygodniu własne spotkanie formacyjne; raz na dwa tygodnie spotkanie animatorów wspólnoty; raz na dwa tygodnie - spotkanie odpowiedzialnych z moderatorem; raz w miesiącu spotkanie Diecezjalnej Diakonii Muzycznej; raz w miesiącu Szkoła Animatorów Muzycznych (najpierw jako jej uczestnik, potem - jako współprowadzący); Dni Wspólnoty - jak wszyscy; przed każdym Dniem Wspólnoty - DW animatorów i odpowiedzialnych; kilka razy w roku - spotkanie odpowiedzialnych rejonu; dwa razy w roku - spotkanie odpowiedzialnych diecezji. Do tego oczywiście trzeba dodać przygotowania dużej części tych spotkań oraz różne „dodatkowe atrakcje", w rodzaju rekolekcji ewangelizacyjnych w parafii, czyli tygodnia wyjętego z życiorysu...
Gdyby to wszystko zsumować, niewątpliwie wyszłoby średnio jakieś pięć spotkań tygodniowo. Jak udało mi się w tym czasie skończyć studia, zacząć pracę, podjąć drugie studia, a przy tym wszystkim jeszcze od czasu do czasu spotkać się z przyjaciółmi, przeczytać książkę czy pójść do kina - nie wiem do dziś. W gruncie rzeczy takie życie nawet mi odpowiadało. Do czasu...
W 1999 roku ożeniłem się. Jeszcze jakiś czas po ślubie żyłem intensywnym „oazowym życiem" - zresztą moja żona także jest animatorką Ruchu, była w owym czasie odpowiedzialną w swojej wspólnocie, dużo robiliśmy razem. Do czasu, powtarzam.
W 2002 roku, w marcu, urodził się Piotruś. Niecałe dwa lata później dołączyła do niego Zośka. Dwoje dzieci, praca, obowiązki domowe... Nagle (no, może nie tak nagle, w gruncie rzeczy stopniowo...) okazało się, że prowadzenie tak intensywnie „oazowego życia" nie wchodzi w grę. Że pięć spotkań tygodniowo - w połączeniu z pracą - oznaczałoby niewidywanie własnych dzieci (o żonie nie wspominając). Że pewnych rzeczy po prostu pogodzić się nie da.
Oczywiście - nadal jesteśmy członkami Ruchu. Uczestniczymy w kręgu Domowego Kościoła (jedno spotkanie miesięcznie...), ja nadal pracuję w Diecezjalnej Diakonii Muzycznej (jedno w miesiącu spotkanie robocze, raz - Szkoła Animatora Muzycznego, kilka razy w roku spotkanie Diecezjalnej Diakonii Jedności). W porównaniu z moim „kawalerskim" zaangażowaniem wydaje się, że niemal nic nie robię - a i tak zdarza mi się, że jestem bardzo zmęczony i zwyczajnie nie chce mi się iść na kolejne spotkanie...
Czy to oznacza, że życie rodzinne, wychowywanie dzieci, utrudnia - albo wręcz uniemożliwia - życie religijne? Ano, niezupełnie.
Wśród młodych ludzi, członków wspólnot młodzieżowych Ruchu, często spotyka się dwie postawy wobec osób żyjących w rodzinach, członków Domowego Kościoła. Jedna polega na stawianiu zarzutów. „Jak to, nie mogą przyjechać na spotkanie? Nie dadzą rady być na Dniu Wspólnoty? Gdyby im zależało, to by byli! Za mało angażują się we wspólnotę!"
Druga - to postawa wielkiego szacunku połączonego z pewnym niedowierzaniem. „Jak oni to robią? Mają pracę, dzieci, a jeszcze starają się to czy tamto robić! Skąd oni mają na to siły i czas? Gdybym ja był w takiej sytuacji, pewnie bym już w ogóle przestał życie religijne prowadzić!"
Obie postawy wynikają z pewnego nieporozumienia i niezrozumienia - nie tylko tego, na czym polega życie rodzinne, ale i tego, na czym polega życie duchowe i religijne w ogóle.
Kiedy jesteśmy członkami wspólnot młodzieżowych, zwykle dużo „działamy". Podejmujemy się wielu zadań i odpowiedzialności, angażujemy w tysiąc spraw. Z jednej strony - to oczywiste, bo wynika z naszej wiary i świadomości Kościoła. Z drugiej strony - wiąże się z tym jednak pewne niebezpieczeństwo: bardzo łatwo jest uwierzyć, że na tym właśnie polega życie duchowe i religijne.
A to nieprawda... Życie duchowe wcale, a życie religijne nie musi koniecznie polegać na prowadzeniu pięciu grup i scholi, na uczestnictwie w pięciu spotkaniach tygodniowo, na organizowaniu życia wspólnotowego czy parafialnego. To wszystko są rzeczy dobre, piękne i pożyteczne - ale jeśli uwierzymy, że do nich sprowadza się nasze życie religijne, bardzo łatwo zamiast pogłębiania naszej wiary wpadniemy w czysty aktywizm i „działactwo".
Kiedy w życiu rodziny pojawiają się dzieci, to znakomity moment na przyjrzenie się własnej hierarchii wartości i ważności spraw. Co naprawdę się liczy? Co rzeczywiście jest potrzebne? Z których aktywności można, z których wręcz trzeba zrezygnować dla dobra mojej rodziny?
Przecież jeśli mam dzieci, to ich wychowanie i życie rodzinne są moimi podstawowymi obowiązkami! To jest moje powołanie, to jest moje życie - i to musi być (jakby to brutalnie nie zabrzmiało) ważniejsze niż sprawy mojej wspólnoty oazowej, grupy formacyjnej czy scholi. Każdą aktywność, każde działanie muszę zweryfikować pod tym kątem: czy nie szkodzi mojej rodzinie?
Jeśli, dajmy na to, „całe życie" uczestniczyłem w codziennej Eucharystii, a teraz nie mogę - czy to jest upośledzenie mojego życia religijnego? Chyba nie - bo skoro Bóg powołał mnie do życia w rodzinie, skoro dał mi dzieci (które mi tę codzienną Eucharystię uniemożliwiają...) to znaczy, że na tej drodze leży moje zbawienie a także - paradoksalnie - moje pogłębianie więzi z Nim. Opiekując się dziećmi mogę przecież doświadczać obecności Boga! On jest obecny w moim synku czy w mojej córce równie realnie, jak w Najświętszym Sakramencie... Inna sprawa, że może czasami trudniej mi Go dostrzec.
Czy nieuczestniczenie w tych wszystkich spotkaniach (a także na przykład w części Dni Wspólnoty...) oznacza spłycenie życia duchowego? Niekoniecznie - bo przecież spotkania z Bogiem doświadczamy na różne sposoby.
Oczywiście - można przesadzić i w drugą stronę. Można sobie powiedzieć: „Wszystko to było bardzo piękne, ale teraz mam rodzinę, pracę, obowiązki, nie mam już czasu na te wszystkie „zabawy". Domowy Kościół? Nie da rady, spotkanie trwa trzy godziny, co ja z dziećmi zrobię... Rekolekcje letnie? Mowy nie ma, przecież urlopu mało, trzeba odpocząć, a w ogóle nie mam samochodu, więc jak ja z dziećmi tam dojadę. Dzień Wspólnoty? No, bez przesady, Pan Bóg powinien być zadowolony, że w ogóle jeszcze w niedzielę chodzę do kościoła..." Tak oczywiście się nie da. Chrześcijanin musi się formować, musi iść do przodu zgodnie z zasadą „...kto stoi w miejscu, ten się cofa".
Tak - jak zwykle - wszystko zależy od naszej wewnętrznej postawy. Także to, czy to kompletne przewrócenie świata do góry nogami - jakim niewątpliwie jest pojawienie się dzieci - odciągnie mnie od Boga, utrudni mi dążenie do Niego, czy wręcz przeciwnie, pogłębi moją więź ze Stwórcą.
Czy dzieci utrudniają życie duchowe? O, czasami nawet bardzo. Od dłuższego czasu niedzielna Eucharystia jest dla mnie (subiektywnie) czym innym, niż była kiedyś. Znacznie trudniej skupiać uwagę na Słowie Bożym, Liturgii, Sakramentach, kiedy trzeba jednocześnie pilnować dwóch małych i bardzo ruchliwych skrzynek dynamitu, żeby nie ściągnęły kwiatków z podstawek, nie powywracały świec, nie wlazły na ołtarz i w ogóle nie uniemożliwiały modlitwy przynajmniej innym ludziom... No i żeby nie zrobiły sobie krzywdy, rzecz prosta. Kiedy wychodząc z kościoła pamiętam, co ksiądz mówił w homilii - jestem z siebie naprawdę dumny. Dobrze, że chociaż czytania można spokojnie przeczytać w domu poprzedniego wieczoru...
Albo taka modlitwa małżeńska: dawniej była prosta i oczywista. Dziś jest - ale jest dużo trudniejsza, bo możemy do niej usiąść dopiero, kiedy dzieciaki już śpią. A wtedy jesteśmy już często naprawdę zmęczeni...
Z drugiej strony: czy dzieci pomagają w rozwoju życia duchowego i religijnego? Oczywiście, że tak! I to na wiele sposobów. Jeśli patrzę na świat po Bożemu - dziecko jest jednym z najpiękniejszych przejawów obecności Boga wśród nas. Sama jego obecność (nawet, jeśli czasami bardzo męcząca...) jest ciągłym przypomnieniem o Bożej miłości i. Każdy moment życia dziecka, każdy jego kolejny etap rozwoju - pierwszy uśmiech, pierwszy krok, pierwsze „mama" i „tata", pierwsze trudne pytania... - są okazjami do zachwytu nad dziełem Stworzenia i Miłością.
Kiedy widzę, jak mój synek uznaje moje zdanie za pewne i prawdziwe tylko dlatego, że to ja je wypowiedziałem (czterolatki jeszcze tak mają...) - budzi się we mnie pytanie o moją wiarę w Słowa mojego Ojca. Kiedy moja prawie dwuletnia córka - bez ostrzeżenia - skacze w dół z szóstego stopnia schodów, to robi to dlatego, że wie, że tata ją złapie! A ja, rzucając się w jej stronę susem, którego nie powstydziłby się Jerzy Dudek, muszę zadać sobie pytanie, czy ja równie mocno ufam Temu, który przecież Zawsze Zdąży... Takich sytuacji jest mnóstwo, zdarzają się codziennie, bez przerwy. Niektóre uczą zaufania, inne - radości, są i takie, które zmuszają do wejścia w tajemnicę Krzyża... Paradoksalnie - moje dzieci są moimi nauczycielami wiary!
A kto z kolei ma doprowadzić dzieci do spotkania z Chrystusem? Katecheci, kapłani, animatorzy mogą bardzo pomóc, ale pierwszymi, od których dziecko słyszy o Bogu są oczywiście rodzice. Wspólna z dziećmi modlitwa, wspólne (mimo wszystkich trudności...) uczestnictwo w Eucharystii, dziecięce wątpliwości i pytania - wszystko to zmusza do pogłębiania osobistej więzi z Bogiem, do ciągłego rozważania Słowa Bożego, do ciągłej weryfikacji autentyczności własnej wiary. Bo przecież - jeśli mam prowadzić moje dzieci do Boga, to sam także muszę iść w Jego stronę... Bo przecież nie dam im czegoś, czego sam nie mam, bo przecież „życie z życia"...
Wiem, że moje dzieci niejako zmuszają mnie do rozwoju duchowego. Do modlitwy, także osobistej. Do pracy nad moją relacją z Bogiem. Religijność rodzinna zapewne różni się od religijności czy duchowości "młodzieżowej", ale może być religijnością głęboką, prawdziwą i silną. A raczej - musi nią być, jeśli chcemy, aby nasze dzieci także spotkały kiedyś Chrystusa... To fakt - trudniej mi teraz przeżywać mszę świętą, nie mam tyle czasu co kiedyś na lekturę wartościowych książek religijnych, ale to jest właśnie moje życie, to jest sytuacja, którą zaproponował mi Mój Ojciec, a Jego intencją na pewno nie było osłabienie więzi między nami...
Uczestniczyliśmy w tym roku w rekolekcjach Domowego Kościoła 2. stopnia. Co to jest „dwójka" wszyscy wiemy - Exodus, Pascha... Większość z nas miała doświadczenie takich rekolekcji w oazach młodzieżowych. Kiedy zatem zbliżał się dziesiąty dzień oazy, zaczęliśmy sobie zadawać pytanie: jak będzie ("technicznie") wyglądało wyjście na Paschę? Wyprawa w nocy, zwykle dosyć męcząca, a tu małe dzieci (nie tylko nasze)... Czy jedno z rodziców będzie musiało pozostać w domu rekolekcyjnym? Czy może dzieci pozostaną z diakonią wychowawczą? Ale wówczas i tak część rodziców najmłodszych maluchów na Paschę nie pójdzie...
Prowadzący rekolekcje ksiądz Bogdan Kwiecień, moderator Domowego Kościoła diecezji tarnowskiej, kiedy usłyszał nasze wątpliwości, szczerze się zdziwił. "Czy kiedy Izraelici wychodzili z Egiptu, to zostawili w domach swoje małe dzieci? Nie, szli z całym dobytkiem - dziećmi, zwierzętami, wozami... Jeśli wychodzicie z niewoli, to wychodzicie zz całym waszym światem, ze wszystkim, co Bóg wam dał. Nie można wyjść z niewoli samemu, jeśli jest się mężem czy żoną, ojcem czy matką. Na Paschę idą wszyscy - od najmłodszego do najstarszego!"
I tak się też stało. Oczywiście - trasa Paschy była przystosowana do możliwości rodzin z dziećmi, całe "wyjście" zakończyło się koło jedenastej w nocy. Nieśliśmy dzieci na barana, na rękach, starsze szły same - bardzo szczęśliwe, że mogą uczestniczyć w takim "dorosłym" wydarzeniu.
To była dla mnie bardzo ważna Pascha. Zrozumiałem na nowo, że moja rodzina - moja żona, moje dzieci - to mój świat, to moje życie. Że wszystko, co przeżywam, czego doświadczam, jest także częścią przeżycia i doświadczenia tych, których kocham. Że nie mogę iść do Boga sam, że nie mogę sam wyjść z niewoli i szukać Ziemi Obiecanej. Że religijność (czy choćby religijna aktywność), która by tego nie uwzględniała, która odrywałaby mnie od mojej rodziny - nie byłaby autentyczną religijnością, nie prowadziłaby mnie do Boga.
To oni - moja żona i moje dzieci - są tu i teraz moją drogą do Domu Ojca. I tylko nasza wspólna obecność we wspólnocie Kościoła jest obecnością dającą życie - i nam, i Kościołowi.