Tak można byłoby streścić wątpliwości niejednego członka Domowego Kościoła i wielu innych chrześcijańskich małżonków i rodziców, którzy poważnie traktują swoje powołanie...
Pisząc o modlitwie ogarniam pamięcią historię mego życia: pacierz, którego mama nauczyła mnie jako małego brzdąca, jej troskę, bym zawsze pomodlił się przed pójściem spać; duchowe przebudzenie w wieku mniej więcej 15 lat, kiedy dotarło do mnie, że modląc się nie rzucam słów na wiatr, lecz mówię do Kogoś; potem, już w wieku dorosłym - stopniowe odkrywanie, że modlitwa nie polega na mówieniu, lecz na słuchaniu, by odkryć Jego wolę i wprowadzić ją w me życie. Ile zdumienia przeżyłem, uświadomiwszy sobie, że tym, który potrzebuje modlitwy, jest nie Pan Bóg, lecz ja sam... Ile wysiłku kosztowało przyswojenie sobie prawdy, że w modlitwie trzeba trwać niezależnie od stanów uczuciowych, napadów euforii i zniechęcenia... Ile razy dane mi było doświadczyć - także emocjonalnie - ogromu Miłości, w obliczu której stawałem na modlitwie...
Było zatem trochę tych przeżyć, a mimo to odczuwam w tym momencie niemałe zakłopotanie. Sumienie mówi mi bowiem jasno, że każde ze wspomnianych wyżej odkryć modlitewnych przyjąłem z wdzięcznością, jako Boży dar, a potem niejeden raz podeptałem - swoją niekonsekwencją, niewiernością, lenistwem, brakiem dobrej woli... Tak - w dziedzinie życia modlitewnego nie czuję się „ekspertem”; co najwyżej świadkiem pragnącym podzielić się doświadczeniami, które Pan Bóg pozwolił zebrać na mojej drodze życiowej.
Czym zatem jest dla mnie modlitwa?
Najkrócej mówiąc - zadaniem, do którego często w swej słabości nie dorastam, a jednocześnie dobrze wiem, że tutaj właśnie (i tylko tutaj!) - w bezpośrednim spotkaniu z Jezusem Chrystusem - leży źródło mojej mocy.
Zacznę od krótkiego uporządkowania pewnych rzeczywistości. Podstawowe pytanie: kim jestem? Odpowiadam: jestem człowiekiem, chrześcijaninem, dzieckiem Bożym, mężem, ojcem - w tej właśnie kolejności. Przede wszystkim człowiekiem - obdarzonym wolną wolą, nieśmiertelnością, takim a nie innym ciałem, temperamentem, zdolnościami. To jest ta podstawa, na której Pan Bóg chce budować dalsze piętra mego życia. Zostałem ochrzczony, włączony do Kościoła - a zatem jestem chrześcijaninem. W pewnym momencie Pan Bóg dał mi łaskę osobistego nawrócenia się, świadomej próby kształtowania mego życia w pełnym zaufaniu do Niego i do Jego wymagań - jestem więc dzieckiem Bożym. Minęło trochę czasu i odczytałem, ze moim powołaniem jest życie w małżeństwie; poślubiłem Beatę i tak stałem się mężem. Pan Bóg pobłogosławił naszą miłość, sprawił, że zaowocowała ona dwojgiem dzieci - i tak stałem się ojcem.
Kilka lat po ślubie wstąpiliśmy do Domowego Kościoła, gdzie odkryliśmy piękno duchowości małżeńskiej, czyli ciągłego - i wspólnego - dążenia do uświęcania się. Pełniej odkryliśmy znaczenie słów, że „odtąd już nie są dwoje, lecz jedno ciało”. Nauczyliśmy się myśleć w kategoriach „my”, a nie „ja”. W naszym domu zagościła modlitwa małżeńska i rodzinna, z dziećmi. A mimo to powiedzmy sobie jasno: u podstaw życia duchowego leży modlitwa indywidualna. Może to się wydać trudne do przyjęcia, ale to sam Chrystus - nie współmałżonek - winien być tą Osobą, z którą wiąże mnie najgłębsza relacja. Zażyła przyjaźń z Chrystusem w niczym nie pomniejsza więzi małżeńskiej, przeciwnie, dopiero ona uzdalnia nas do pełnego otwarcia na męża czy żonę. Chora osobista relacja z Chrystusem zawsze będzie w małżeństwie skutkowała jakimś brakiem, niedoskonałością.
Z drugiej strony - trzeba sobie jasno uświadomić, że w życiu małżeńskim nie wystarczy, jeśli dwoje najbliższych sobie ludzi osobno - każde w swoim kącie i o innej porze - powie Bogu, co ich trapi, a co raduje, czy wsłucha się w Jego wolę. Tu trzeba wspólnego wysiłku. W małżeństwie moja relacja z Bogiem nadal pozostaje moją relacją, ale z całą pewnością wpływa na jakość naszego związku. Modlitwa małżeńska jawi się więc jako naturalne i konieczne przedłużenie modlitwy osobistej.
Czy naprawdę „trzeba” modlić się we dwoje?
No cóż... Owego dnia, kiedy drżąc z emocji wypowiadaliśmy słowa przysięgi małżeńskiej, Jezus pobłogosławił naszą miłość i podniósł ją do rangi sakramentu. W ten sposób złożył w nasze ręce ewangeliczny talent, oczekując. że przez lata wspólnego życia, zarówno w chwilach radosnych jak i bolesnych, istotnie go pomnożymy. Należy często stawiać sobie pytanie, co dzieje się z tym talentem. Czy nasza miłość małżeńska od dnia ślubu systematycznie gaśnie, czy też przeciwnie, ów dzień był tylko punktem wyjścia we wspólnym wzrastaniu. W moim przekonaniu, popartym latami bardziej czy mniej udanej praktyki, bardzo wiele zależy tu właśnie od wspólnej modlitwy małżonków, która może stanowić skuteczną zaporę przeciw szarościom i trudom codzienności.
Bardzo cenię sobie jeszcze jedno doświadczenie, do którego mocno zachęcam młodych ludzi: modlitwę narzeczeńską. Niewątpliwie narzeczeństwo stanowi dla dwojga kochających się osób wielką próbę życiową, sprawdzian wiary, charakterów, siły moralnej. Aby ich wybór był dojrzały, trafny, potrzebują wiele mocy - a skądże mają ją czerpać, jeśli nie od Chrystusa? Wspólna modlitwa narzeczonych pozwala im w pełni rozeznać powołanie, plan, jaki Bóg ma wyłącznie dla nich, otwiera ich też bardzo na siebie nawzajem, czyni z nich wspólnotę duchową, służy ogromną pomocą w zachowaniu czystości przedmałżeńskiej. Przeżywanie narzeczeństwa prawdziwie po chrześcijańsku jest położeniem fundamentu pod trwałe i szczęśliwe małżeństwo. Mówiąc obrazowo, narzeczeństwo stanowi jakby przedsionek małżeństwa - jeśli będzie on zabłocony, to wchodzący zabrudzą cały dom, w którym mają zamieszkać. Nie ulegajmy złudzeniu, że od dnia ślubu będzie można rozpocząć wszystko na nowo! Kiedy wspominam nasze narzeczeństwo, widzę jak wiele owoców przyniosła w późniejszym czasie wspólna modlitwa, uczestniczenie w Eucharystii, czy przyjmowanie sakramentów.
Mimo to w naszym małżeństwie nie zawsze potrafiliśmy systematycznie trwać w modlitwie. Potrzeba było niejednego trudnego doświadczenia, niejednej wspólnej porażki, byśmy podjęli wysiłek regularnej modlitwy małżeńskiej. Ale - jak dziś oceniamy - warto było.
W modlitwie ujmujemy wszystkie sfery życia: naszą więź duchową, psychiczną i fizyczną, sprawy związane z wychowaniem dziecka, pracą zawodową, zaangażowaniem w życie społeczne, życie Kościoła, relacje z rodziną, krewnymi, przyjaciółmi, znajomymi, to, co nas cieszy i to, co boli. Nie ma spraw „tabu”. Wspólna modlitwa pozwala w zarodku dostrzec, nazwać i rozwiązać rodzące się konflikty. Działa tu szczególny mechanizm: skoro zapraszamy między siebie Chrystusa, to On uzdalnia nas do takiego spojrzenia na siebie nawzajem, które jest wolne od podejrzeń o złą wolę drugiej strony. Myślimy:
„On/ona nie może chcieć źle, skoro wiem, że Chrystus jest dla niego/niej Kimś ważnym”. Modlimy się za siebie nawzajem, wypraszając łaski potrzebne drugiej stronie. Modlitwa uświadamia nam właściwą hierarchię wartości; daje rękojmię, że nie wpadniemy w pułapkę dorabiania się, pracoholizmu, realizowania własnych ambicji - zgodnie z zasadą: „Kiedy Bóg jest na pierwszym miejscu - wszystko jest na swoim miejscu”.
Staramy się modlić razem codziennie. Pora, miejsce nie są ważne. My robimy to przeważnie na koniec dnia, w domu, ale dla kogoś innego równie dobrą okazją może być spacer czy jazda samochodem. Modlimy się w różny sposób; czasem jest to różaniec, czasem modlitwa własnymi słowami, w której dziękujemy Bogu za otrzymane łaski, przepraszamy Go, prosimy o wszystko, czego potrzebujemy, kiedy indziej rozważamy słowa Pisma św., szczególne umocnienie znajdując w psalmach. Wiemy, że On przyjmie każdą, najbardziej nawet nieudolną modlitwę, o ile tylko płynie ona z głębi serca. Owoce takiej modlitwy są ogromne. Pomnaża nasze wzajemne zaufanie, otwiera na pragnienia i potrzeby drugiej strony, stępia tkwiący w nas egoizm, uczy przebaczać urazy i winy.
A teraz wróćmy do tego, co zostało powiedziane na początku: do modlitwy indywidualnej, która stanowi podstawę naszej więzi z Bogiem. Nie będzie takiej modlitwy, a przynajmniej droga do niej znacznie się skomplikuje, o ile nie nauczą jej rodzice. Powiedzmy sobie wyraźnie: jedzenie, ubranie, wykształcenie, mieszkanie - zgoda, to wszystko jest dziecku niezbędne i słusznie stanowi przedmiot starań troskliwych rodziców, jeśli jednak w tym wszystkim zabraknie przekazu głębokiej wiary, to znaczy, że nie stanęli oni na wysokości zadania i wypuścili w świat dziecko w pewien sposób okaleczone. Nasze doświadczenia na tym polu (mamy dzieci w wieku 11 lat i 4 lata) pozwalają stwierdzić, że modlitwę rodzinną należy zaczynać jak najwcześniej, od najprostszych form, nie czekając, „aż dziecko urośnie”. Winna to być wspólna modlitwa obojga rodziców i dzieci (ewentualnie pozostałych domowników, jeżeli są) - w żadnym wypadku nie może to polegać na dozorowaniu „odmawiania pacierza” z sąsiedniego pokoju! Tutaj szczególna rola przypada ojcu - ogromnie ważne jest, aby dzieci widziały go klękającego do rozmowy z Kimś jeszcze potężniejszym od niego... Wskazane jest urozmaicanie modlitwy różnymi formami, łącznie z modlitwą spontaniczną - w żadnym razie nie można dopuścić do bezmyślnego „odklepywania” wyuczonych formułek. Warto wspominać o konkretnych bieżących potrzebach i wydarzeniach rodzinnych - wszystko po to, aby uświadomić dziecku, że kontakt z Bogiem jest czymś żywym i wcale nie musi być nudny. Im starsze dzieci, tym bardziej można powierzać im przewodniczenie w modlitwie rodzinnej. Ważny dla nich może się okazać wystrój zewnętrzny: domowy ołtarzyk, zapalona świeca, krzyż, obrazy, figurki, akcenty nawiązujące do przeżywanego okresu roku liturgicznego (wieniec adwentowy, żłóbek, różaniec itp.)
Osobny problem, w którym nie posiadam - jeszcze - własnych doświadczeń, stanowi modlitwa z dorastającymi dziećmi. Wiele zależy od tego, co zostało zasiane wcześniej, w dzieciństwie. Jedno nie ulega wątpliwości: modlitwa rodzinna poparta przykładem dobrego, chrześcijańskiego życia, owocuje najcenniejszym darem, jaki możemy złożyć swoim dzieciom. Tym darem jest właściwy, wolny od wypaczeń obraz Boga jako kochającego Ojca.
Należy przy tym pamiętać, że modlitwa małżeńska i rodzinna nie są tym samym. Z wielu względów - choćby dlatego, że relacja mąż-żona jest bardziej podstawowa od relacji rodzice-dzieci (częsty błąd polegający na tym, że małżonkowie tak bardzo skupiają się dzieciach, że zapominają o pielęgnowaniu wzajemnej miłości), a poza tym istnieje wiele spraw, które rodzice mogą powierzyć Bogu tylko we dwoje.
Nie wmawiajmy sobie, że jesteśmy tak pochłonięci staraniami o chleb powszedni, że nie możemy wykroić codziennej chwili na modlitwę. Czy zechcemy się z tym zgodzić, czy nie, prawda jest taka, że zawsze znajdujemy czas na to, co dla nas najważniejsze. Modlitwa nie zawsze sprawia przyjemność, często stanowi ciężką duchową pracę, jakże jednak wartą podjęcia! Przez nią otrzymujemy dostęp do Jezusa - Tego, bez którego nic w naszym życiu nie będzie na swoim miejscu. W ten sposób obecność modlitwy lub jej brak może stanowić o wygranej lub przegranej naszego istnienia.