Pewien jestem, że to lub podobne pytania zadaje sobie każdej niedzieli bardzo wiele osób. I chociaż zdawać by się mogło, że dotyczy ono tylko tych, którzy "posiadają" dzieci, a więc rodziców, to jednak równie często takie pytanie pojawia się na ustach księdza idącego sprawować Mszę świętą z udziałem dzieci.
Celowo "wytłuściłem" tę nazwę, ponieważ w nasz codzienny język zakradło się mówienie o Mszy świętej "dziecięcej". Na pozór wydaje się to językowym niuansem, ale pamiętajmy, że słowa są po to, by komunikować - i to jak najprecyzyjniej - rzeczywistość. A więc w tzw. Mszy "dziecięcej" wszystko będzie dziecięce. Począwszy od "kościółka", przez "paciorek", aż do "bozinki". Może dojść do spłaszczenia tego, co najistotniejsze. Przecież Eucharystia niezależnie od tego, kto w niej uczestniczy pozostaje zawsze największym misterium naszej wiary i powinna być przeżywana w sposób najbardziej stosowny do okoliczności. Nie należy obawiać się, że przyzwyczajanie (oswajanie) dzieci od najmłodszych lat z przychodzeniem do świątyni (nie kościółka), z uczestniczeniem w modlitwie (nie paciorku) i zanoszeniem jej do Boga (a nie bozi), będzie czymś niewłaściwym. Im częściej będą spotykały się z językiem "poważnym", tym szybciej się go nauczą. Wszak dzieciństwo, choć to przykre, trwa - relatywnie do reszty życia - bardzo krótko, a "czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał". Przykładów potwierdzających to przysłowie, na Mszach z udziałem dzieci jest aż nadto i to nie wśród dzieci, tylko wśród mam, tatusiów, babć i dziadków.
Cóż więc zrobić, by na takiej Mszy nie być samemu jak infantylne dziecko i dodatkowo pomóc Ją przeżyć prawdziwie dziecku?
Sądzę, że ogromnie ważną sprawą jest przygotowanie dziecka przez przychodzenie do kościoła poza nabożeństwem, aby mogło zapoznać się z otaczającą przestrzenią. Trudno się dziwić, że dziecko, które pojawia się w kościele sporadycznie, wszystko chce zobaczyć, zbadać, sprawdzić - najlepiej własnoręcznie. W końcu nasze mieszkania nie mają ani takiego wielkiego metrażu, ani tym bardziej tak doskonałej akustyki - więc czemu sobie nie pobiegać albo troszkę pokrzyczeć, a uradowana Mama cieszy się, że dziecię bawi się doskonale i myśli sobie: "niech pobiega, to się zmęczy i jak wrócimy do domu, to pójdzie spać". Gdy dziecko przebywa w kościele częściej, wie jak się zachować, by nie narazić się na złowróżbne spojrzenia starszych pań, albo księdza. Wie również, co i kiedy wolno, a czego nie wypada. Tak więc po pierwsze: znajomość miejsca.
Kolejną pomocną rzeczą jest przeżywanie Mszy razem z dzieckiem, tzn. tłumaczenie (jeżeli trzeba, to na bieżąco, a jeżeli można to uprzedzająco - w domu) tego, co się dzieje na ołtarzu. Kiedyś słyszałem relację Mamy, która tłumacząc swojemu dziecku obecność Boga w białej hostii usłyszała, gdy kapłani przyjmowali Komunię Świętą, rozpaczliwe pytanie: „Mamusiu, a dlaczego oni Go jom" (czyt. jedzą).
Wspólne przeżywanie Eucharystii pozwala dziecku na obserwację rodziców i uczenie się od nich. Piękne są maluchy, które podchodząc z rodzicami do Komunii Św. składają ręce i naśladując mamę lub ojca wyciągają język, a gdy Msza się kończy usiłują jak najpiękniej się przeżegnać. Obserwując tę dziecięcą gorliwość i zapał jakoś lepiej rozumie się Pana Jezusa, który mówił: "Jeśli się nie staniecie jak dzieci nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego".
Jest to więc wielka zachęta, ale nie do dziecinności, a do dziecięctwa. Dotyczy ona w równej mierze rodziców, jak i księdza, który odprawia Mszę z udziałem dzieci. Nie ma co silić się na mówienie dziecinnym językiem, oczywiście nie można też używać abstrakcyjnych słów i filozoficznych określeń. Dziecko jest najbardziej wymagającym i chyba najtrudniejszym słuchaczem, ponieważ doskonale zauważa wszystkie niedociągnięcia a o swoich odczuciach mówi szczerze i często głośno. Przypomniał mi się dowcip (a może fakt), jak to biskup przyjechał na wizytację do parafii i na Mszy z dziećmi pyta, czy wiedzą kim jest. Dzieci nic nie odpowiadają. Biskup chcąc pomóc pokazuje insygnia urzędu i mówi:
- Zobaczcie jaką mam czapkę.
- Zobaczcie jaki mam krzyż na złotym łańcuchu.
- Zobaczcie jaką mam złotą laskę.
- Zobaczcie jaki mam piękny, złoty pierścień.
- No, wiecie już, kim jestem.
Jeden chłopiec podnosi palec i odpowiada: "jesteś samochwała".
I co zrobić z taką odpowiedzią? Potraktować bardzo poważnie, a następnym razem zastanowić się przed zadawaniem pytań.
Dzieci zaskakują swoją spontanicznością i żywiołowością i jeżeli tylko dobrze to się wykorzysta, to znaczy pozwoli się im na bycie dzieckiem, ale jednocześnie będzie się od nich wymagać, to Msza święta z ich udziałem będzie głębokim i namacalnym doświadczeniem obecności Boga w człowieku, nawet tym najmniejszym.
Moją receptą na nie tylko przetrwanie, ale prawdziwe przeżycie Mszy świętej z udziałem dzieci, jest więc dobre do niej przygotowanie siebie i dzieci, a potem poprowadzenie ich (taka jest rola dorosłych - także kapłana) do Boga nie ścieżkami "rozpuszczonych bobasków", ale prawdziwych Dzieci Bożych.
Jeżeli ktoś ma inne "przepisy" - chętnie spróbuję.