Absolutnie kluczowa jest odpowiedź na pytanie: czym jest dla mnie sukces w życiu?
Czy za kłopoty z zachowaniem równowagi między sferą zawodową a prywatną możemy winić tylko szefów? Pewnie nie. Społecznie i kulturowo stało się coś takiego, że myśląc o nas samych, jakoś wiążemy naszą tożsamość od razu z naszą profesją. W wielu środowiskach gdy ludzie się przedstawiają – nie tylko na spotkaniach biznesowych, ale także w kontekście zwykłych spotkań, na ogół pierwszą informacją, jaka pada, jest zawód. „Dealer samochodów”, „lekarz”, „dyrektor”, „nauczycielka”, „farmaceutka”, „prezes”. Wznosimy naszą pozycję zawodową i związane z nią kompetencje jako tarczę, która ma zapewnić nam wyjściowy respekt. Tymczasem zanim jestem „dyrektorem” czy „wykładowcą”, jestem człowiekiem i to pozostającym w relacji do innych ludzi. Co by się stało, gdyby zacząć się przedstawiać od „jestem mężem i ojcem”, „jestem żoną i mamą”, a pracuję jako taki czy inny specjalista? Niby jest to drobiazg, niby taki mamy zwyczaj w naszym języku i trudno z tym polemizować czy się przyczepiać. Niestety język dobrze odzwierciedla tendencję, by nasze poczucie własnej wartości, życiowego sukcesu i spełnienia wiązać bardziej z tym, co robimy w pracy, niż z domem.
Prowadząc warsztaty na temat work-life balance proponujemy ich uczestnikom wycieczkę w przyszłość: do czasu własnej śmierci. I prosimy, by zastanowili się, co chcieliby usłyszeć od różnych ważnych osób na swój temat. Co powiedzieliby o sobie samych? A druga ważna rzecz: czy te opowieści, zawarte w ostatnich pożegnaniach, byłyby spójne? Bo może dzieci, słysząc, że ich tata zawsze był cierpliwy i dostępny, byłyby ogromnie zdziwione – bo w ich odczuciu generalnie go „nie było”? Może mama, która w pracy działała energicznie i motywowała innych do pracy, w domu była zrzędliwą perfekcjonistką? Może na koniec życia zostanie w nas żal do siebie samych o to, że uciekły nam najważniejsze momenty – narodziny dziecka, pierwszy krok i premierowy występ w przedszkolu, bo akurat wzywała praca? Choć pewnie częściej żal jest nieodbytych rozmów, wieczorów zjedzonych przez pilną pracę, niezaplanowanych wycieczek, bo praca wyssała z nas już wszystkie soki.
Work-life balance nie do końca polega na dzieleniu czasu na różne sfery naszego życia. Zarządzanie czasem jest kwestią wtórną wobec wyboru, kim chcę być najpierw. Ten wybór nie neguje pracy i jej wartości. Wiadomo, że tam także się rozwijamy i sprawiamy dobro na tym świecie (wspaniale, jeśli wiemy, jakie dobro i to ono nas motywuje, poza gratyfikacją pieniężną). Pieniądze, które przynosimy do domu, są niemniej ważne – to wyraz naszego życia ofiarowanego z miłości dla naszych bliskich. To nagroda za wszystkie momenty, gdy ze snu wyrywa nas rano budzik; tym bardziej, gdy dzwoni po nieprzespanej nocy, bo najmłodsze dziecko wzywało. To gratyfikacja za samozaparcie, podnoszone kompetencje, rzetelne wywiązywanie się z obowiązków i za nasz twórczy potencjał zamieniany na usługę, produkt czy usprawnienie.
Wybór, kim chcę być najpierw, oznacza, że to ja decyduję, co dla mnie w życiu będzie zdecydowanie najważniejsze. Jeśli najpierw chcę być człowiekiem, mężem i tatą, będzie to z korzyścią dla wszystkich sfer. Dla rodziny przełoży się to na moją przytomną obecność i świadome budowanie relacji z bliskimi (o trudnościach w tej dziedzinie – za chwilę). O dziwo jednak – ułoży to także lepiej moją pracę, do której pójdę również jako czyjś mąż i tata. Co oznacza, że będę mieć świadomość, iż dysponuję ograniczonym czasem – zatem trzeba go wykorzystać efektywnie. Mężowie i ojcowie pracują lepiej, bo nie zajmuje ich oglądanie filmików na Youtubie czy scrollowanie Facebooka. Podobnie kobiety, które są żonami i mamami, wyrabiają się z pracą sprawniej i mądrzej.