Gdyby Maja urodziła się zdrowa, pewnie nie spotkałoby naszej rodziny tak olbrzymie doświadczenie Miłości
Czwarte dziecko w rodzinie to pewien przełom. Nawet w tak prozaicznym wymiarze, jak konieczność zmiany mieszkania na większe, czy samochodu na „vana”, bo tata Mai o marzeniach o sportowym coupe już dawno zapomniał... To pogrzebanie na kolejnych parę lat planów dotyczących wspólnych wypadów w góry, czy rejsu po Mazurach. Bo mama sobie tego z takim maluchem nie wyobrażała. I pewnie miała rację.
Mimo wieloletniego stażu małżeńskiego, zakochanych w sobie rodziców, trójki niemal stale roześmianych dzieciaków, pracy nad sobą i małżeństwem w Domowym Kościele, wiele jeszcze w nas było egoizmu, żalu związanego z niezrealizowanymi marzeniami. Ela, małżonka, niczym biblijna Marta, mająca pretensje o różne drobiazgi z domowego życia.
Gdyby Maja urodziła się zdrowa... pewnie nie spotkałoby naszej rodziny tak olbrzymie doświadczenie Miłości. A doświadczaliśmy jej wówczas w nadmiarze od przyjaciół, sąsiadów, krewnych, współpracowników. Nie rekompensowała ona cierpienia, ale dawała wsparcie i siłę, tak potrzebną przede wszystkim matce Mai, dla której na wiele tygodni domem stało się dziesiąte piętro szpitala Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tak bliskie wówczas były słowa Ojca Blachnickiego z towarzyszącej nam w tych dniach książki „Rekolekcje więzienne”: „Bo Bóg nie żąda od nas niczego więcej, jak spełnienia zadania bieżącego, jak wytrwania w obowiązku chwili obecnej. A na tę chwilę obecną zawsze daje wystarczającą łaskę”.
Nie sposób opisać bólu, który towarzyszył nam w szpitalu, gdzie trwaliśmy na zmianę przy Mai podpiętej do wenflonów, karmionej przez sondę, skręconej z bólu z regularnością każdego karmienia przez rurkę, bo inaczej już się nie dało. Po tym jak przestawały działać środki znieczulające, pozostawało tulić ją do siebie, trzymać swój palec w jej zaciśniętej z bólu rączce. Wtedy kwadrans płaczu wydawał się godziną, w trakcie której nie można było zebrać myśli.
Zanim Maja trafiła do szpitala, przez pierwsze trzy miesiące od narodzin stale utrzymywały się silne kolki, nie chciała jeść, traciła wagę, gasła. Wizyty po lekarzach i kolejne niesprawdzone jeszcze diagnozy, straszne brzmiące wyroki: porażenie mózgowe, wada genetyczna, chore serce, cytomegalia, wzmożone napięcie mięśniowe, refluks. Dla nas rodziców oznaczało to pełną mobilizację w sensie organizacyjnym, uruchomienie wszelkich kontaktów, walkę o miejsce w w najlepszym z możliwych szpitalu, dopilnowanie, by po ludzku niczego nie zaniedbać. Z jednej strony „Panie, nie moja, ale Twoja wola niech się stanie”, ale z drugiej - walka duchowa prowadzona przez przyjaciół z Domowego Kościoła, rodzinę, czy dzieci z parafialnej scholi...
W tym czasie słowa „jedność w małżeństwie” miały już dla nas nowy sens. Bez pretensji, bez czekania, że ktoś za kogoś coś zrobi, troska, by choć trochę ulżyć w tym współcierpieniu małżonkowi, by zapewnić odrobinę normalności pozostałej trójce dzieci. Własne „ja” zakopane głęboko.
Czas faktycznie goi rany zadane przez cierpienie. Zrosło się pozszywane serduszko Mai, wykluczono porażenie, refluks i wiele innych diagnoz. Lekarze dalej nie wiedzieli, co było powodem braku łaknienia, a Maja nagle zaczęła sama wracać do zdrowia, niemal z dnia na dzień skończyły się bóle związane z przyjmowaniem pokarmów. I choć jest obciążona nieznaną nam do tej pory wadą genetyczną i wymaga jeszcze rehabilitacji, to jej zdrowiu już nic nie zagraża. W swoim tempie ładnie rozwija się i fizycznie, i umysłowo, a marcu skończy cztery lata. Z naszej „czwórki” jest to najbardziej zapatrzone w rodziców, czułe, uśmiechnięte dziecko, które promieniuje miłością i zachwyca odwiedzających nasz dom gości. Maja jest dla nas bardzo cennym darem od Boga.