Jakie my mamy marginesy, gdzie zepchnęliśmy ludzi, do których jest nam najtrudniej wyjść?
Na marginesie, z boku. Tam, gdzie już nic ważnego się nie dzieje. Wyrzutki społeczne, albo po prostu ludzie zapomniani, pomijani. Bo nie są wdzięczną materią do przyjemnego obcowania z nimi. Na bocznicy życia, na bocznicy naszych serc. Bo nasze życie, nasz świat już tam nie sięga.
Każda strona ma swoje marginesy. Na marginesie dziewczęcego pisma o modzie stoją smutne, niemodnie ubrane koleżanki nie cieszące się powodzeniem, a na marginesie pisma dla kobiet dorosłych – za grube, za stare, za brzydkie na okładkę spracowane „kury domowe” z rysującymi się już zmarszczkami. Na marginesach pism branżowych są ludzie biedni, bezrobotni, bezdomni. Albo choćby sprzątaczka i palacz, z którymi nikt się nie liczy. Na marginesach magazynów samotni staruszkowie, już może zdziecinniali, osoby chore fizycznie i psychicznie, upośledzone umysłowo, niepełnosprawne. I dzieci. Te śliczne niemowlaczki, albo chwytające za serce sierotki jeszcze zmieszczą się w tekście, ale te niegrzeczne, zasmarkane, zaniedbane, z ADHD, gorszym rozwojem, brzydkie…
A na „kościółkowych” marginesach naszych serc? Jakie my mamy marginesy, gdzie zepchnęliśmy ludzi, do których jest nam najtrudniej wyjść? To pewnie ci „źli, niemoralni, zepsuci, niewychowani, grzesznicy”. Wykluczeni z naszego świata. Obcy. Osoby uzależnione, przestępcy, panienki lekkich obyczajów, małżeństwa niesakramentalne, homoseksualiści, wyznawcy innych religii, ateiści, karierowicze, bogacze zanurzeni w rozrywkowym życiu, „zła młodzież” przeklinająca i sikająca na klatkach. Nawet fajnie by się żyło w spokoju, nie myśląc o nich, albo z potępieniem rzucając na nich gromy, gdyby nie…
No tak. Gdyby nie fakt, że to ludzie. Bóg ich stworzył z miłości, jak nas. I nie ma „My” i „Oni”. Chrystus za nich przelał krew. I twierdzi, że to nasi bliźni, bracia. I chyba coś gdzieś mówił o posłaniu nas na krańce świata…
Nie tylko typowa ewangelizacja jest tu zadaniem. Chodzi o postawę wobec tych „krańców”, o normalne chrześcijańskie życie wobec nich i z nimi. Normalne – a nie ślepe, przesłodzone i bez wglądu. Trudności i niekomfortowe okoliczności istnieją i nie ma co się krygować i mówić, że nie mamy problemu, kiedy siada obok nas bezdomny, a my mamy mdłości z powodu fetoru. Grzech też jest grzechem i nie można go głaskać po główce z wyrozumiałą czułością, ani nie można udawać, że go nie ma. Ale czy potępiam grzech, czy grzeszącego człowieka? Ratuję, czy pastwię się? Mówię prawdę, czy poniżam? Z obfitości serca mówią wargi, także z serca biorą się uczynki. I nastawienie serca widać. To naprawdę wielka różnica, czy sąsiad jest dla mnie pedałem, czy homoseksualistą, pani spod latarni dziwką (ciekawe, czy mi to wykropkują…), czy prostytutką, a dziecko Downem czy upośledzonym umysłowo. Czy jeśli wyśmiewam człowieka, wypowiadam się o nim pogardliwie, stosuję poniżające określenia, opowiadam drwiące żarty, to traktuję tego człowieka jak brata, bez względu na to, czy błądzącego, czy nie? Czy człowiek mający skłonności homoseksualne, ale żyjący w czystości dalej będzie dla mnie pedałem? A jeśli nawet już nie, to czy będzie czuł, że może przyjść do mnie jak do brata, po pomoc, wsparcie, życzliwą obecność? A bez obecności nie ma przecież ewangelizacji.
Tu też jest miejsce na odpowiedź – dlaczego i po co ewangelizuję? Kazali mi, trzeba, nie ma nikogo innego, wypada. Jest zadanie do wykonania, trzeba coś powiedzieć, to robię, bo co mi szkodzi. Jestem gość, jestem w tym świetny i ja im wszystkim pokażę. Lubię takie akcje, jest mi miło jak mogę kogoś nawrócić i pouczyć. To takie rozczulające, kiedy drugi człowiek zmienia swoje życie, aż w gardle ściska. Widzę, że ktoś umiera z pragnienia, czasem nawet o tym nie wiedząc, a ja już doświadczyłem, gdzie jest źródło żywej wody – chcę się podzielić. Oby nie umarł.
Boża motywacja i świadomość celu jest kluczem do poruszania się po „krańcach świata”. Wtedy przełamuję siebie, swoje niedomagania, obawy, zniechęcenie i stereotypy, wychodząc z Ewangelią daleko, daleko poza mnie samego. Wtedy chcę osiągać krańce siebie, żeby wychylić się jak najdalej z Dobrą Nowiną o zbawieniu, do Braci, którzy tego potrzebują. Wtedy bezdomny śmierdzi tak samo mocno, staruszka tak samo męczy ciągłym opowiadaniem jednej historii i w dalszym ciągu obawiam się ziomów z osiedla. Ale znając wartość Dobrej Nowiny i wiedząc, jak bardzo drugi człowiek potrzebuje tej cennej, ratującej życie rzeczywistości, idę tam chętnie.
„Idę” to oczywiście pojęcie nie zawsze dosłowne. Czasem się nie da iść, czasem nie ja powinienem. Albo ja, ale jeszcze nie teraz. Albo nie sam. Czasem wiem, że warto, ale nie mam pojęcia jak. Ale jeśli mam Pana Boga i bliźniego w sercu, a nie siebie samego przede wszystkim, to sam będę szukał dróg dojścia do „krańców świata”, nie tylko czekał aż któryś Archanioł litościwie zstąpi i mi podpowie. Sam będę się starał i zastanawiał, w jaki sposób je ogarnąć miłością Bożą i swoją troską, bo będzie mi zależało. Nie będę się wykręcał, spychał na innych, tłumaczył że nie mam czasu, albo odwagi. Nie będę się pytał czy to lubię, czy mi wygodnie i czy mi to pasuje, ale czy to niesie ze sobą dobro w tej konkretnej sytuacji.
Pytać się i zastanawiać trzeba, bo nie po to dostaliśmy w dziele stworzenia rozum, żeby go odkładać na lepsze czasy i pędzić do przodu w nierealistycznym hurraoptymizmie. Dobre serce i dobre chęci muszą być kierowane dobrym rozumem, by nieść więcej pożytku niż szkody. Ewangelizacja jest też służbą, diakonią, a do służby trzeba być powołanym, odpowiednio predysponowanym i przygotowanym, adekwatnie do wagi i wymagań dzieła, w które się zanurzamy. Mam służyć tam gdzie trzeba i tak jak trzeba, a nie tam, gdzie mi wygodnie i tak jak chcę. Często do czegoś potrzeba wykształcenia, doświadczenia, sił fizycznych, zdrowia, predyspozycji osobistych, nie tylko chęci. Każdy więc ma swoją miarę. Nie może to jednak być wymówka, by odciąć się od niewygodnego tematu. Skoro Mała Tereska mogła zostać patronką misji…
Może piętnastolatek nie wejdzie w środowisko narkomanów, ewangelizować ich. Nie powinien też robić rodzicom awantury, gdy nie zgadzają się na jego półroczny wyjazd za granicę w roli wolontariusza i rzucenie szkoły. Ale może powiedzieć świadectwo, lub pomóc w zbiórce pieniędzy na misje. I nie uciec od poważnej rozmowy o Bogu z największym łobuzem w swojej klasie. Samotna późnowieczorna wyprawa dwóch wiotkich kobietek na najbardziej meliniarskie osiedle, by romantycznie ratować „biedne duszyczki” też nie jest roztropnym pomysłem, tak jak zatrudnienie się w domu publicznym, by od wewnątrz ewangelizować środowisko, pro publico bono. Ale przecież można się modlić, można rozmawiać z osobami potrzebującymi tego, odpowiadać na wezwania tych, którzy są blisko, choć nam nie jest do nich najbliżej. Nie uciekać od problemów. Ktoś potrzebuje chleba, leków, pracy, ktoś słowa, nadziei, ostrej prawdy, łagodnego potraktowania jak człowieka. Zauważenia go na marginesie i przyjęcia sercem. Wszyscy potrzebują Dobrej Nowiny.
Chyba często jednak przegapiamy wezwanie Pana Boga, bo czekamy na innego przysłanego nam potrzebującego. Czystego, pachnącego, kulturalnego, chętnego do spotkania nas i wysłuchania, nie używającego wulgaryzmów. Takiego grzecznego, spokojnego, standardowego dobrego człowieczka to byśmy chętnie ewangelizowali, pomodlili się z nim, przytulili, a później z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku usiedli w wygodnym ciepełku. Nie chcemy człowieka wystającego poza nasz bezpieczny schemat. Ale czasem innego nie będzie. I Pan Bóg nam podstawi pod nos prośbę do Ruchu o wyjazd na półroczne misje do Afryki, agresywną sąsiadkę krzyczącą na klatce „No i gdzie jest ten Bóg?”, pijaczka który zobaczywszy różaniec w naszym ręku przyczepi się do nas i będzie pytał po co nam to, lub prośbę kapelana o poprowadzenie przygotowania do bierzmowania w więzieniu. Możemy od razu rzucić się w to bez pomyślunku. Możemy nawet nie dopuścić do siebie myśli, że stać nas na to, by się poważyć na taki krok. Możemy rozważyć – a może jednak ja?
Ja chcę być gotowy, a Ty już wymyśl, do czego i kiedy.
Tak jak Ty chcesz.
Oto ja, poślij mnie.