Jak często my, rodzice, krytykujemy rzeczy których po prostu nie rozumiemy, jak często (choćby podświadomie) traktujemy nasze dzieci jak swoją własność
(…) Ojcowie i matki przybądźcie dziś tłumnie,
Niech nikt nie potępia, gdy nie może zrozumieć,
Wasze dzieci już własną odnalazły drogę,
Zrozum to, że nic zrobić nie możesz,
Szczęśliwi i mądrzy, którzy dłoń im podają,
Bo czasy wciąż, wciąż się zmieniają. (…)
(Bob Dylan, „The Times They Are a-Changin”, tłum. Sylwester Szweda).
Oryginalne słowa ballady Boba Dylana są w gruncie rzeczy jeszcze ostrzejsze – mówią o tym, że rodzice nie powinni krytykować tego, czego nie mogą rozumieć, że ich dzieci nie podlegają już ich władzy, ich czas się kończy, a oni sami powinni zejść swoim dzieciom z drogi, jeśli nie potrafią podać im pomocnej dłoni.
Takie słowa czytane z dzisiejszej perspektywy wywołują niepokój (zwłaszcza u kogoś, kto – tak jak ja – ma dzieci i stara się je wychować w świecie pozytywnych wartości). A przecież nasz niepokój jest niczym w porównaniu z szokiem i zirytowaniem, jakie tekst tej ballady wywoływał w latach sześćdziesiątych, kiedy została ona napisana.
A jednak – przy wszystkich zastrzeżeniach jakie mamy do rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych! – jeśli spróbujemy odczytać słowa tej ballady z perspektywy nieco bardziej ponadczasowej, przekonamy się że są one bardzo prawdziwe. Oczywiście – rodzice wiedzą o życiu niemało, bądź co bądź żyją na świecie dłużej. Oczywiście, dzieci (nawet te dorastające i prawie dorosłe) zawsze mogą się od nich dużo nauczyć. Ale, niestety, ten medal także ma drugą stronę…
Jak często my, rodzice, krytykujemy rzeczy których po prostu nie rozumiemy, jak często (choćby podświadomie) traktujemy nasze dzieci jak swoją własność, jak często nie chcemy za nic w świecie zauważyć, że „czasy się zmieniają”, że świat idzie do przodu coraz szybciej, że pewne sprawy naprawdę wyglądają dziś zupełnie inaczej, niż w czasach (tak, wydawałoby się, niedalekich!) kiedy to my byliśmy dziećmi czy wchodziliśmy w wiek dojrzewania.
W wielu rodzinach naprawdę toczy się „Wojna domowa – wojna pokoleń dwóch”, jak w tytułowej piosence słynnego polskiego serialu komediowego z lat sześćdziesiątych. „Zderzenie światów”, „konflikt pokoleń”… Czy to naprawdę musi tak wyglądać? Co mogą zrobić rodzice-chrześcijanie, aby pomóc swoim dzieciom, aby przekazywać im uznawane przez siebie wartości, ochronić je przed niebezpieczeństwami świata – a jednocześnie nie oszaleć i przedwcześnie nie osiwieć? Jak sprawić, aby pokoleniowe różnice okazały się dla całej rodziny (tak dla dzieci, jak dla rodziców) pożyteczne i twórcze? Aby „konflikt pokoleń” zastąpić Spotkaniem pokoleń?
Myślę, że bardzo ważne jest odróżnianie tego co naprawdę istotne, ponadczasowe, co stanowi treść naszego życia, wartości które wyznajemy – od rzeczy drugorzędnych, od takich czy innych form wyrazu. Jeśli dobrze przyjrzymy się życiu naszych dorastających dzieci i temu wszystkiemu, co „za naszych czasów” było inaczej, na pewno zauważymy że znakomita większość spraw które trudno nam zaakceptować należy do tej drugiej kategorii. Dwa proste przykłady:
Drażni nas strój naszych dzieci? To w czym dziś chodzimy jeszcze sto lat temu uznane byłoby za głęboko niewłaściwe. Czy wiecie, że słynna cesarzowa Sissi wywoływała poważne zgorszenie na dworze, kiedy wsiadała na konia w tak „nieobyczajny” sposób, że przez krótki moment spod sukni widać jej było… kostkę u nogi?
Nie podoba nam się muzyka, której słuchają nasze dzieci? Ależ nasi rodzice i dziadkowie też zapewne mieli problemy z zaakceptowaniem muzyki słuchanej przez nas! Czy wiecie, że kiedy w Wiedniu, w XIX w. po raz pierwszy w obecności dworu cesarskiego odtańczono walca wiedeńskiego, damy z towarzystwa oburzone opuściły salę, uznając nowy taniec za „gorszący” (bo partnerzy obejmowali się w pasie!), a biskup Wiednia wystosował nawet specjalny list krytykujący te „nowomodne obyczaje”?
Nie, nie chodzi mi oczywiście o to, aby wszystkie zmiany zwalić na to, że „czasy się zmieniają” i uznać, że wszystko należy zaakceptować. Warto natomiast zastanowić się, czego rzeczywiście nie mogę w życiu moich dzieci zaakceptować, bo jednoznacznie godzi w wyznawane przeze mnie wartości i jest powodem grzechu – a co po prostu trudno mi przyjąć dlatego, że jest inne niż to, do czego przywykłem. Jak często to co nie podoba mi się w życiu i wyborach moich dzieci jest rzeczywiście, obiektywnie złe – a jak często po prostu bardzo chcę wierzyć, że jest to złe, bo mnie się to nie podoba, drażni mnie, nie trafia w mój gust, jest zbyt „nowoczesne”?
Czasy zmieniają się, zmienia się styl, zmienia się język, zmienia się muzyka, sztuka, architektura – i to jest zupełnie normalne, tak było zawsze (choć nie da się zaprzeczyć, że w ciągu ostatnich stu lat zmiany te zaczęły zachodzić znacznie szybciej, niż kiedyś). Nasze dzieci żyją dziś pod wieloma względami w świecie bardzo różnym od tego, w którym my dorastaliśmy. Czy to źle?
Oczywiście, musimy – jaku ludzie, jako rodzice, jako chrześcijanie – widzieć i rozumieć to, co w tym zmieniającym się świecie idzie nie tak. Musimy widzieć zło, które może zagrażać naszym dzieciom. Kiedy są małe, musimy po prostu je przed tym złem chronić, a kiedy są większe – ostrzegać i pokazywać drogę.
Ale patrząc na ten zmieniony i nieustannie zmieniający się świat powinniśmy także dostrzegać wszystkie jego zalety, wszystkie możliwości rozwoju i wszystkie pozytywne drogi, które się przed naszymi dziećmi otwierają. A na pewno nie powinniśmy na siłę doszukiwać się zła we wszystkim, czym życie i zainteresowania naszych dzieci różnią się od naszych…
Pod kilkoma względami Dylan miał wiele racji. Jeśli to zaakceptujemy, będzie nam znacznie łatwiej znieść te „różnice pokoleniowe” i sprawić, że – różniąc się od siebie – będziemy mogli wzajemnie się ubogacać, a zamiast konfliktu pokoleń będziemy mieli w domu twórczą współpracę.
Po pierwsze: nasze dzieci (nawet w wieku „burzy i naporu”) nie buntują się przeciwko nam. Ich zachowania nie są skierowane przeciwko rodzicom i wyznawanym przez nich wartościom – są po prostu próbą wywalczenia sobie „własnej pozycji”, stworzenia własnego świata, stania się zupełnie niezależną osobą. To normalne i (niezależnie od tego, jak trudno nam pewne rzeczy zaakceptować) to dobrze, że tak się dzieje. Musimy mieć tego świadomość i jednoznacznie oddzielić konkretne zachowania (nawet, jeśli czasami irytujące czy męczące) od intencji i motywów, jakie kierują nastolatkiem. Zachowania można próbować korygować czy tłumaczyć ich niestosowność – ale intencje i motywy trzeba przede wszystkim zrozumieć i uszanować.
Dzieci nie buntują się przeciwko nam – ale bywa, że buntują się przeciwko naszym niekonsekwencjom, przeciwko naszej hipokryzji i nieuczciwości. Najlepszą i najprostszą metodą na zrażenie naszych dzieci do wyznawanych przez nas wartości (w tym także do wiary i relacji z Chrystusem!) jest doprowadzenie do sytuacji w której co innego naszym dzieciom mówimy, a co innego realizujemy w życiu. Dzieci każdy przejaw nieuczciwości i hipokryzji natychmiast zauważą (nie łudźmy się, że uda nam się coś ukryć…) i natychmiast zaczną kontestować wartości które mama i tata głoszą, ale którymi sami nie żyją. To klasyczne, podręcznikowe wręcz podłoże „konfliktu pokoleń”…
Po drugie: przecież wychowujemy nasze dzieci do tego, aby potrafiły być w życiu samodzielne. Nie osiągniemy tego wyznaczając dziecku każdy krok i usiłując narzucać mu wyłącznie swoją wizję drogi jego rozwoju. Aby dziecko stało się samodzielne, musi tę samodzielność stopniowo zdobywać. A to wiąże się z samodzielnymi wyborami. A samodzielność wyborów wiąże się z tym, że dziecko nie zawsze wybierze tak, jak rodzice by tego chcieli. Uszanujmy to.
Co więcej – samodzielność wyborów wiąże się także z tym, że nasze dzieci będą popełniać błędy, że nie raz w życiu sparzą się i dadzą się zranić. I to także jest normalne. W pewnym wieku możemy oczywiście po prostu siłą powstrzymać dziecko przed zrobieniem głupstwa – ale kiedy będzie nieco starsze, możemy już tylko tłumaczyć mu i liczyć na to, że nasze wychowanie i przekazana mądrość uchronią je przed złem. A potem przychodzi wiek, kiedy nic już nie możemy dzieciom kazać czy zabronić – możemy co najwyżej wyrażać swoje zdanie i być „pod ręką”, kiedy testujący swoja samodzielność człowiek potrzebuje pocieszenia i opatrzenia ran. Taka jest kolej rzeczy.
Po trzecie: dzieci naprawdę nie są naszą własnością. Pełnimy wobec nich rolę służebną: przekazujemy im życie (nie „dajemy”, bo dawcą ich życia jest Ktoś zupełnie inny…), troszczymy się o ich zdrowie i rozwój, wychowujemy je i uczymy – nie po to, aby realizowały nasze plany, nasze wizje życia, nasze marzenia, ale właśnie po to aby mogły kiedyś oderwać się od nas, „wyfrunąć z gniazda” i zacząć żyć samodzielnie. Nie możemy zmusić ich do niczego – w każdym razie w dłuższej perspektywie czasowej. Nawet w sprawach najważniejszych, takich jak kwestie wiary i jej praktykowania, na dłuższą metę nie jesteśmy w stanie wymóc na naszych dzieciach życia zgodnego z tym, w co wierzymy. I nic dziwnego – skoro Bóg dał im wolność wyboru, to my nie zdołamy im jej odebrać. Ze zmuszania do wiary na siłę nic dobrego nie wyniknie.
Po czwarte: bunt może być twórczy. Jesteśmy rodzicami – ale nie jesteśmy nieomylni. To, że nasze dzieci różnią się od nas strojem, ulubioną muzyką, preferencjami w spędzaniu wolnego czasu – ale także poglądami, aspiracjami życiowymi, planami na przyszłość – nie musi być powodem sporów i zgrzytów w naszej rodzinie. Więcej – może być początkiem dobrych, twórczych zmian. Z wiekiem nam, rodzicom coraz trudniej o tym pamiętać, ale większość wielkich zmian które decydowały o historii świata zaczynała się od tego, że dzieci (choćby już dorosłe) zaczynały sięgać po coś, co rodzice (dziadowie, przodkowie, starsi) uznawali za niemożliwe lub czego w ogóle nie brali pod uwagę. Abram – idąc za słowami Nieznanego Boga – porzucił rodzinę, ziemię przodków, korzenie które w tamtych czasach znacznie bardziej niż dziś konstytuowały człowieka jako osobę i członka społeczności – i wyruszył w Drogę. Wszyscy wiemy, dokąd go ona doprowadziła. Jakub przeciwstawił się woli ojca (rzecz wówczas nie do pomyślenia!) i podstępem uzyskał jego błogosławieństwo. Stanisław Kostka – kiedy ojciec nie pozwolił mu wstąpić do zakonu – uciekł z domu i w przebraniu przemierzył pół Europy, aby zrealizować swoje powołanie. A czy wiecie, że rodzice Henryka Sienkiewicza chcieli, aby ich syn był lekarzem? Gdyby się im nie sprzeciwił, nie postawił na swoim i nie podjął studiów na wydziale filologiczno-historycznym warszawskiej Szkoły Głównej, pewnie nie mielibyśmy dziś ani Trylogii, ani „Quo vadis”.
Pewien protestancki biskup niewielkiej wspólnoty zwanej Kościołem Zjednoczonych Braci w Chrystusie nie wierzył, że człowiek kiedykolwiek będzie latał. Kiedyś, w czasie rozmowy o wynalazkach i technice, wygłosił wielokrotnie później cytowane zdanie: „Jeśliby zamiarem Boga było, żebyśmy latali, byłby zaopatrzył nas w skrzydła. Latanie jest zarezerwowane dla ptaków i aniołów.” Biskup ów nazywał się Milton Wright. Na szczęście jego synowie – Orville i Wilbur Wrightowie – odważyli się zakwestionować słowa ojca i jego głębokie przekonanie…
I na koniec jeszcze raz Bob Dylan, tym razem w tłumaczeniu Agnieszki Osieckiej. Gdybyśmy zastanowili się nad tymi słowami, może w naszych domach naprawdę zamiast konfliktu pokoleń częściej dochodziłoby do twórczego spotkania pokoleń?
Czy rzekę w swym biegu zatrzymać się da?
Czy wiatrom zabroni ktoś chmury rozgonić?
Czy może znów odżyć liść, który raz spadł?
I czy może zatrzymać się Ziemia?
Jeśli nie, czemu czasem dziwimy się tak,
Że i w nas czas wszystko zmienia.(…)
Ojcowie i matki jeśli trudno jest wam
Sprawiedliwie osądzić waszych dzieci poglądy
To wspomnijcie, że z wami był też problem ten sam,
Wszystkie znały go już pokolenia…
Nie próbujcie z tym walczyć, bo daremny to plan,
Bowiem czas, czas wszystko zmienia.(…)