Chcemy posiadać dla samego posiadania. Mieć, bo inni mają. Bo lepiej się wtedy czujemy
W pierwszą niedzielę grudnia ubiegłego roku papież Franciszek w kazaniu wezwał chrześcijan, aby przeciwstawiali się postawie konsumpcjonizmu. W typowy dla siebie bezpośredni i obrazowy sposób nazwał konsumpcjonizm „wirusem atakującym wiarę”, dodając, że taka postawa „obraża ludzi potrzebujących”. Kiedy żyjesz dla rzeczy, rzeczy, które nigdy nie będą wystarczające, twoja chciwość wzrasta, a inni ludzie stają się przeszkodami w wyścigu – mówił papież. – Wirus ten sprawia, że ludzie zapominają o bracie, który puka do ich drzwi.
To nie pierwszy raz, kiedy Franciszek krytykował konsumpcjonizm. Rok wcześniej powiedział, że taka postawa jest „wrogiem hojności”. Zajrzyjmy do naszych pokojów, do naszych szaf. Ile mam par butów? Jedną, dwie, trzy, cztery, czternaście, piętnaście, dwadzieścia. Każdy może tak powiedzieć. To trochę za dużo. Znałem prałata, który miał czterdzieści par – mówił. I dodał: Jeśli masz tyle butów, oddaj połowę. Ile masz ubrań, których nie nosisz albo zakładasz raz w roku? To jest sposób na hojność: dać to, co mamy, podzielić się!
Czym właściwie jest konsumpcjonizm? I jak odróżnić taką postawę od rzeczywistej potrzeby posiadania określonych rzeczy? Zgodnie z słownikową definicją konsumpcjonizm to „nadmierne przywiązywanie wagi do zdobywania dóbr materialnych”. Chodzi o postawę polegającą na zdobywaniu tych dóbr za wszelką cenę, w sposób nieusprawiedliwiony rzeczywistymi potrzebami (i nie biorący pod uwagę kosztów społecznych czy ekologicznych), a także na uznawaniu konsumpcji tych dóbr czy usług za podstawowy (jeśli nie jedyny) wyznacznik jakości życia.
Jak jednak określić, kiedy chęć zdobycia czy posiadania dóbr jest „usprawiedliwiona”?