O imionach i wzorcach z „certyfikatem jakości”
Gdy będąc młodym odmawiałem picia alkoholu motywując to Krucjatą Wyzwolenia Człowieka, często słyszałem: „Młody jesteś, życia nie znasz, zobaczysz: pożyjesz, nauczysz się". Myślałem sobie wtedy: „Może i jestem młody, może i nie znam życia, ale dlaczego mam się uczyć życia od tych, którym się ono nie udało, którzy nie wytrzymali jego «chłostania po tyłku», którzy je przegrali? Czy pięknej miłości może mnie nauczyć prostytutka, skoro przecież - jak niektórzy mówią - zajmuje się nią «zawodowo»? Ja chcę się uczyć życia od tych, którym się ono udało, którzy je wygrali, którzy na koniec życia dostali za nie od Kościoła «certyfikat jakości». Ja chcę się uczyć życia od świętych".
Minęło trochę czasu... Jestem już nieco bardziej doświadczony (choć kiedy patrzę wstecz, to ciągle myślę, że jestem wyjątkowym szczęściarzem, bo trudno mi powiedzieć, żeby było to doświadczenie nadzwyczaj bolesne). Nadal jednak uważam, że życia powinni uczyć nas ci, którym się ono udało. Przez ten czas poznałem wiele takich pięknych, udanych życiorysów: począwszy od tych, którzy chodzili za Jezusem w Palestynie (uwaga, przykład największego z nich, św. Piotra, pokazuje, że udane życie nie oznacza wcale „życie bez upadków" - wręcz przeciwnie: czasem przez upadki uczy najwięcej), a skończywszy na tych, którzy pewnie nigdy nie będą kanonizowani, ale pozostaną zawsze w mojej pamięci z dobrym świadectwem, jak mój pierwszy seminaryjny ojciec duchowny, ks. Tadeusz Król, który już w zaawansowanym stadium raka kręgosłupa mówił do nas z przedziwną prostotą i bez obnoszenia się ze swoim cierpieniem: „kiedy pukacie do moich drzwi, to nie czekajcie, aż je wam otworzę, tylko wchodźcie, bo zanim ja się pozbieram i dowlokę, żeby wam otworzyć, może minąć wieczność". Czytam jego wydany już po śmierci notatnik duchowy i widzę, jak szlachetne było jego życie, jak wiele było w nim miłości i dobroci, ale też jak wielką walkę toczył sam ze sobą dzień po dniu - walkę o jakość swojego życia, walkę o świętość. I nadal - może nawet jeszcze bardziej - jestem przekonany, że to właśnie od takich ludzi mamy się uczyć życia: od tych, którzy swoje życie przeżyli ze „znakiem jakości".
Kiedy czytam życiorysy świętych (a naczytałem się ich już w życiu sporo), to zauważam, że nie byli to ludzie „bezproblemowi"; ludzie, którym wszystko się udało, przyszło „lekko, łatwo i przyjemnie", którzy - pozwolę sobie użyć parafrazy piosenki o Noem jednego z płockich współczesnych zespołów - „kiedy szli przez gnój, to smród się ich nie imał"... Wręcz przeciwnie: właściwie zawsze „mieli w życiu pod górkę", a jeśli na pewnym etapie mieli w życiu „lekko łatwo i przyjemnie", to potrafili to wszystko zostawić, by zmierzyć się z trudami. Takim był choćby św. Franciszek, który będąc synem bogatego kupca i należąc do elity ówczesnych asyskich „bon vivantów" zostawił to wszystko, by żyć jako pokorny towarzysz „pani biedy", jako radość doskonałą opisując to, co świat wówczas nazywał największym upokorzeniem (zainteresowanych odsyłam do „Kwiatków św. Franciszka" - doprawdy, pasjonująca lektura).
Jaki pożytek mamy ze świętych i dlaczego wybieramy ich na patronów? Zacznijmy od doboru imion. Imię dla dziecka nie jest czymś obojętnym i nie służy tylko do tego, by odróżniać je od innych dzieci. Imię - to program życia, ale to także związany z tym imieniem patron, który w sposób szczególny ma się nami opiekować. Pięknie wyraża to celebracja o imieniu chrześcijańskim, którą sprawujemy podczas przeżywanego w formie rekolekcyjnej Triduum Paschalnego: wtedy właśnie odkrywamy głębiej znaczenie naszego imienia oraz przyzywamy naszych patronów. Wspominając ich życie i szczególne cnoty wypraszamy także dla siebie te łaski, które uczyniły ich życie pięknym i udanym. Dlatego dobrze jest, jeśli szukając imienia dla dziecka, będziemy wybierać nie ze względów eufonicznych (bo tak ładnie brzmi), tylko kierując się wiarą w świętych obcowanie i życiorysem świętego, którego wybieramy dziecku za patrona.
Do jakich dziwactw może nas doprowadzić szukanie motywowane innymi względami, pokazuje przykład pewnego małżeństwa z Izraela, które, zainspirowane popularnym serwisem społecznościowym, nazwało swoje dziecko imieniem „Like" - oczywiście po osławionym przycisku „Lubię to". Ojciec dziewczynki tłumaczył, że to imię „ma bardzo pozytywny i międzynarodowy wydźwięk i jest ikoną obecnej generacji" oraz, że jest dla niego niezwykle ważnym, aby jego dzieci miały unikalne imiona, nieużywane nigdzie indziej, a przynajmniej nie w Izraelu... Problemy z imionami nie omijają także Polaków: w jednym z miast rodzice postanowili nazwać swego nowo narodzonego syna Kermit. Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego nie krył zdziwienia i skontaktował się z Radą Języka Polskiego, która imię kojarzące się z żabą z Muppet Show uznała za ośmieszające.
Rodzice mają czasami różne pomysły, zwłaszcza, gdy takie imię nosi ich ulubiony bohater filmowy. Pamiętam, ile dziewczynek, które teraz pewnie wstydzą się swego imienia, nazwano Izaura, gdy serca oglądaczy telewizji podbiła brazylijska telenowela o pięknej, noszącej to imię niewolnicy (na temat zależności imion od bohaterów popularnych seriali można już chyba napisać pracę naukową). Niektórzy bulwersują się tym, że przy chrzcie proboszcz „wtrąca się" (choć niestety coraz rzadziej) w to, jak rodzice chcą nazwać swoje dziecko. A przecież Kodeks Prawa Kanonicznego mówi jasno, że „rodzice chrzestni i proboszcz powinni troszczyć się, by nie nadawać dziecku imienia obcego duchowi katolickiemu" (kan. 855). Skoro nie myślą o tym rodzice (nie mówię o chrzestnych, bo ich odpowiedzialność redukowana jest najczęściej do zakupu prezentu komunijnego), to może powinien o tym pomyśleć proboszcz? Może warto, by rodzice pomyśleli nie tylko o tym, jak imię brzmi, ale także o tym, jakiego dziecko będzie miało (lub nie miało) patrona? To od swojego patrona bowiem dziecko ma się uczyć udanego, czyli świętego życia.
Prowadząc ostatnio kilka serii rekolekcji Domowego Kościoła budowałem się... imionami dzieci, z którymi przyjeżdżali rodzice. Bo właśnie po tych imionach rozpoznawałem, kim się fascynowali rodzice i kogo pragną uczynić dla nich wzorem: oto pojawił się mały Ignaś (hmmm, rekolekcje ignacjańskie i fascynacja ich twórcą?), Franio (no, w Ruchu Światło-Życie to zrozumiałe, że za wzór i opiekuna pragnie się mieć jego - póki co jeszcze niekanonizowanego - Założyciela), Karolek (obok Janków i Pawełków świadczący o fascynacją bł. Janem Pawłem II), a z imion żeńskich - choćby Kinga (którą tak pięknie nam Jan Paweł II przypomniał) czy Faustynka (przyznam, że w innych kręgach rzadko się spotykam z tym imieniem - to o czymś świadczy).
Patron, którego wybieramy dla dziecka, to nie tylko wzór osobowy. To także ktoś, kto będzie dla dziecka (a później - dorosłego człowieka) opiekunem i kto będzie się za nim wstawiał. Na tę rolę patronów zwraca uwagę już sam źródłosłów. „Patronus" po łacinie oznacza „adwokat, obrońca". Patron jest więc naszym opiekunem, obrońcą, adwokatem - kimś, kto się za nami wstawia. W prefacji o świętych (2) modlimy się: „Przykład świętych nas pobudza, a ich bratnia modlitwa nas wspomaga, abyśmy osiągnęli pełnię zbawienia". To jest właściwie istota wzywania wstawiennictwa świętych. Taki jest też sens pojawiania się „Litanii do wszystkich świętych" w najważniejszych momentach życia Kościoła (co ciekawe - jest to jedyna litania, która znajduje się w księgach liturgicznych Kościoła Rzymskokatolickiego). W tych najważniejszych momentach (np. przy chrzcie dziecka, odnowieniu naszych przyrzeczeń chrzcielnych, święceniach kapłańskich czy konsekracji biskupiej) wzywamy patronów - tych, którzy przeżywszy swoje życie ze „znakiem jakości" teraz mogą wstawiać się za nami.
Dbajmy więc o to, by dzieci, które zostały powierzone rodzicom przez Boga na wychowanie, miały właściwych patronów - tych, którzy będą dla nich dobrymi wzorcami i którzy będą się nimi dobrze opiekować. Mocno pouczająca w tym względzie jest scenka z powieści Guareschiego „Mały światek don Camilla", w której komunistyczny wójt Peppone przychodzi do proboszcza ochrzcić swoje dziecko, chcąc mu nadać imiona: Lenin, Libero, Antonio. „Więc ochrzcij go sobie w Rosji" - odpowiada don Camillo, ale upomniany przez Chrystusa podejmuje jednak „negocjacje" z wójtem. Dyskusja i argumenty są bardzo „męskie". W końcu przekonany prawym sierpowym Peppone zapytany o imiona dla dziecka mówi: „Camillo, Libero, Antonio"... „Ależ nie, nazwijmy go raczej Libero, Camillo, Lenin. (...) Tak, Lenin też, bo kiedy będzie miał w pobliżu Camilla, to i tak nic nie zdziała" - odpowiada proboszcz.
Rodziców, przynoszących swoje dziecko do chrztu, kapłan pyta już w drzwiach kościoła: „Jakie imię wybraliście dla swojego dziecka?". Nie jest to wcale pytanie jedynie formalne - „żeby się ksiądz nie pomylił"... Tu chodzi o coś więcej: o publiczne wyznanie wobec wspólnoty, kto ma być wzorem i opiekunem dla małego człowieczka, który od dziś będzie do tej wspólnoty należał. Wybierajmy tak, aby nasze dzieci nie musiały tych wyborów się wstydzić czy żałować.