Nie wystarczy „mówić prawdę” - nawet jeśli jest to „święta prawda”. Trzeba jeszcze mówić tę prawdę tak, aby osoba do której mówimy mogła ją zrozumieć i przyjąć
Na początek pozwolę sobie przypomnieć krótką opowiastkę o. Anthony’ego de Mello:
Pewien chrześcijanin zapytał buddyjskiego mistrza, czy może przeczytać mu kilka zdań z Kazania na Górze. – Posłucham z największą przyjemnością – odparł buddysta. Chrześcijanin przeczytał kilka zdań. Mistrz uśmiechnął się i rzekł: – Kimkolwiek był ten, kto powiedział te słowa, na pewno był Człowiekiem Oświeconym.
Ucieszyło to chrześcijanina, czytał więc dalej. Mistrz przerwał mu i powiedział: – Człowieka, który wygłaszał te słowa, naprawdę można by nazwać Zbawicielem ludzkości!
Chrześcijanin wzruszył się. Doczytał do końca, mistrz powiedział wtedy: – To kazanie zostało wygłoszone przez Człowieka, który promieniował boskością!
Radość chrześcijanina nie miała granic. Wracając do domu spotkał siedzącego przy ścieżce Chrystusa. – Panie! – powiedział rozentuzjazmowany. – Doprowadziłem tego człowieka do wyznania, że jesteś Bogiem!
A Jezus uśmiechnął się i powiedział: – I cóż osiągnąłeś poza tym, że nadęło się twoje chrześcijańskie ego?
Ano, niewiele. Bo dla buddysty boskość oznacza zupełnie co innego, niż dla chrześcijanina, co innego oznacza także zbawienie. Bo wyznanie buddyjskiego mistrza, które tak ucieszyło bohatera tej opowieści, co najwyżej potwierdziło jego wiarę w niepowtarzalność chrześcijaństwa – ale w żaden sposób nie zbliżyło jego słuchacza do poznania Chrystusa… Oto przykład ewangelizacji żarliwej, szczerej, chętnej… i kompletnie „nieskutecznej”, bo operującej językiem zupełnie innym niż język osoby ewangelizowanej.
***
Zanim misjonarz wyruszy na misje do dalekich krajów, spędza sporo czasu ucząc się języka którym posługują się ci, do których jest posłany. Bywa to trudne zadanie – bardzo często nie wystarczy znajomość urzędowego języka danego kraju, konieczne jest nauczenie się lokalnego dialektu albo – tak jak w Afryce czy Ameryce Południowej – języków konkretnych plemion. Znajomość języka ludzi, do których się mówi, jest podstawą nawiązywania jakichkolwiek kontaktów – to pozornie oczywista prawda. Czy jednak zastanawialiśmy się kiedyś, co to jest „język”?
Łatwo zapominamy o tym, że „język” za pomocą którego głosimy Ewangelię – czy w ogóle wchodzimy w jakąkolwiek głębszą relację z drugim człowiekiem – to nie tylko słownik i regulujące jego użycie reguły gramatyczne. Znajomość języka to także znajomość szeroko pojętej kultury, literatury i sztuki, filozofii, sposobu myślenia i mentalności określonej grupy ludzi. Nie przypadkiem na każdych studiach filologicznych poza słownictwem i gramatyką poznaje się właśnie kulturę danego kręgu językowego – bez tego nie tylko nie da się być dobrym tłumaczem, ale w ogóle nie da się naprawdę dobrze mówić w danym języku.
Jakim językiem należy głosić Ewangelię? Odpowiedź jest taka sama, jak w przypadku misjonarzy: takim, jaki zrozumieją ludzie, do których jesteśmy posłani. Takim, jaki będą w stanie przyjąć i zaakceptować. Inaczej nasze głoszenie Ewangelii nie przyniesie owoców i nie będzie miało głębszego sensu.
Jeśli zatem zastanawiamy się jakim językiem głosić Ewangelię, zadajmy sobie najpierw zasadnicze pytanie: komu ją głosimy. Każdy kaznodzieja, nauczyciel czy wykładowca wie, że inaczej mówi się do małych dzieci, a inaczej do osób starszych. Inne problemy mają nastolatkowie, inne – młodzi rodzice albo pensjonariusze zakładu karnego. Mówienie do dorosłych językiem dzieci spowoduje co najwyżej zażenowanie. Mówienie do dzieci językiem akademickim wywoła u odbiorców – w najlepszym razie – atak ziewania…
Do dziś pamiętam pewne rekolekcje w mojej ówczesnej parafii. Miałem wtedy bodaj szesnaście czy siedemnaście lat, byłem na początku formacji oazowej i przeżywałem etap autentycznego zafascynowania Kościołem i w ogóle „sprawami Pana Jezusa”. Rekolekcje wielkopostne w naszej parafii – wspólne dla wszystkich „grup wiekowych” – dotyczyły Miłosierdzia Bożego i oparte były na Dzienniczku siostry Faustyny (trwał wówczas jej proces beatyfikacyjny). Mam nadzieję, że nikogo nie zgorszę tym, co tu napiszę, ale pamiętam ten czas przede wszystkim z jednego powodu: nigdy wcześniej (ani chyba nigdy potem) nie byłem na równie nudnych rekolekcjach! Oczywiście – obiektywnie zapewne wcale takie nie były. Pamiętam, że – ku mojemu zdziwieniu – spora grupa parafian była bardzo zadowolona i chętnie tych nauk słuchała. Ale dla mnie, nastolatka, problemy poruszane przez rekolekcjonistę były jakby z innego świata, kompletnie nie dotyczyły (tak w każdym razie wtedy to odczuwałem) mojego życia i moich młodzieńczych relacji z Chrystusem. Język, którym mówił rekolekcjonista nie był moim językiem. Tak, dotrwałem (to dobre słowo…) do końca, bo byłem „porządnym oazowiczem” i nie chciałem rezygnować z rekolekcji, ale gdybym był człowiekiem poszukującym, gdyby te rekolekcje miały decydować o moim spotkaniu z Chrystusem, to chyba nie spełniłyby swojej roli.
Nie wystarczy „mówić prawdę” – nawet jeśli jest to „święta prawda”. Trzeba jeszcze mówić tę prawdę tak, aby osoba do której mówimy mogła ją zrozumieć i przyjąć. Musimy zawsze pamiętać, że celem głoszenia Ewangelii nie jest jej „wygłoszenie”, ale umożliwienie czy ułatwienie drugiemu człowiekowi spotkania z Chrystusem. Nie możemy zachowywać się jak niektórzy misjonarze sprzed wieków, którzy wychodzili z założenia, że skoro językiem Kościoła jest łacina, to w tym języku będą tubylcom głosić Dobrą Nowinę. A że tubylcy nie znali łaciny? No cóż…
A zatem: do kogo mówię? Jakim językiem posługuje się ten, do kogo jestem posłany? Czy jest to język pełnego życia nastolatka, czy może poważnego ojca rodziny? Język prostego robotnika – czy wyrafinowanego intelektualisty? Język ucznia podstawówki – czy może profesora wyższej uczelni? Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie wartościuję tych „różnych języków”, nie dzielę ich na lepsze i gorsze – ale inaczej rozmawiam (także o sprawach wiary) z moją ciotką, naukowcem z tytułem profesora, a inaczej z moim siedmioletnim synem. W pierwszym przypadku mogę użyć słowa „transcendencja”, w drugim raczej nie miałoby to sensu. W pierwszym przypadku mogę powołać się na Kanta czy Augustyna, w drugim… No właśnie.
***
Ale nawet jeśli dobrze rozumiem osobę do której mówię, jeśli „mówię jej językiem”, muszę zachować kilka żelaznych zasad, bez których ewangelizacja na pewno nie spełni swojego zadania, a ja – zamiast przekazać bliźniemu Dobrą Nowinę – dostąpię co najwyżej „napuszenia chrześcijańskiego ego”.
Po pierwsze: mam głosić Dobrą Nowinę. Dobra Nowina jest taka, że Bóg kocha człowieka, że kocha go mimo jego grzechów i słabości, ba – że posłał swojego Syna, aby te grzechy i słabości zmazał własną krwią, aby zwyciężył śmierć, piekło i szatana. To naprawdę dobra nowina. Nowina radosna, wielka i szczęśliwa. Nie przekażę jej narzekając na upadek moralności we współczesnym świecie, krytykując taką czy inną bezbożną (moim zdaniem) partię polityczną, czy tym bardziej wytykając słuchaczowi jego grzechy i słabości. Na pewno nie przekażę Dobrej Nowiny strasząc go piekłem i tłumacząc jak powinien żyć, zachowywać się i postępować. Język ewangelizacji musi być językiem pozytywnego przesłania.
Po drugie: mam głosić Dobrą Nowinę, a nie siebie ani (tym bardziej) moje „widzimisię”. Muszę znać treść Dobrej Nowiny, muszę pokazać drugiemu człowiekowi kochającego Chrystusa, a nie siebie i swoje poglądy (na życie, świat, politykę, moralność, kulturę, sztukę…). Język ewangelizacji nie może być egocentryczny.
Po trzecie: nie mam prawa formułować przekazu ewangelizacyjnego w taki sposób, żeby jego odbiorca czuł się emocjonalnie szantażowany. „Musisz przyjąć Chrystusa do swojego serca!” (w domyśle: bo jak nie, to pójdziesz do piekła / będziesz nieszczęśliwy / zmarnujesz sobie życie / unieszczęśliwisz swoich bliskich / sprawisz przykrość Panu Bogu etc.). Odpowiedź na Bożą miłość jest dobrowolna. Bóg do niczego człowieka nie zmusza, zawsze szanuje jego wolną wolę („Kładę przed wami życie i śmierć (…) – wybierajcie!” – Pwt 30,19). Jeśli ja tej wolnej woli nie szanuję, jeśli mój język jest językiem szantażu, wpędzania w poczucie winy, zmuszania (choćby w „białych rękawiczkach”), to na pewno nie jest to ewangelizacja. Język ewangelizacji musi być językiem otwartym, językiem propozycji – a nie przymusu.
Po czwarte: mówiąc o Chrystusie, który jest Miłością, muszę sam z miłością podchodzić do człowieka, do którego On mnie posyła. Miłość wymaga szacunku – także do kogoś, kogo nie rozumiem, kto jest inny niż ja, inaczej się ubiera, inaczej myśli, inaczej żyje. Miłość wymaga, aby moja ewangelizacja była służbą wobec Boga i bliźniego. Jeśli się wywyższam, jeśli świadomość wagi i prawdziwości tego co głoszę sprawia, że traktuję innych ludzi z góry („…nie znacie Prawdy, ale JA was jej nauczę, słuchajcie uważnie!”) to na pewno nie mam w sobie chrystusowej miłości. Język ewangelizacji musi być językiem służby.
Po piąte: ewangelizacja to nie „nauczanie”. Na nie przyjdzie (być może) czas później. Ewangelizacja to jednak przede wszystkim świadectwo. Zawsze zastanawiajmy się, czy nasz język jest językiem świadka („Przeżyłem coś wspaniałego, chcę się tym z Tobą podzielić!”), czy też językiem nauczyciela („Powiem Ci, jak się sprawy mają…”). A świadectwo musi być szczere: jeśli sam nie wierzę w to, co mówię, to nikt inny też nie uwierzy w moje słowa. Język ewangelizacji musi zapraszać i zachęcać do czegoś, czym sam żyję.
Po szóste: ewangelizacja to Dobra Nowina o Chrystusie. Nie o Ruchu Światło-Życie (choć oczywiście warto mieć możliwość zaproszenia człowieka do wspólnoty), nie o księdzu Iksińskim, który „takie fajne msze odprawia w naszej parafii” (choć mieć „pod ręką” wspaniałego i sprawdzonego kapłana to prawdziwy skarb!), nie o mojej ulubionej Ważnej Książce, Znakomitej Gazecie czy Mądrej Rozgłośni. Centrum, sednem, istotą przekazu ewangelizacyjnego musi być Jezus Chrystus – to o Nim mamy mówić, Jego głosić. Język ewangelizacji musi być chrystocentryczny.
Po siódme: w dzisiejszych czasach na ludzi (zwłaszcza młodych, ale nie tylko) fatalnie działa język nadęty, napuszony, „kaznodziejski”. Mówmy prosto, jasno, tak jak nam serce dyktuje. Niech osoba z którą rozmawiamy widzi, że Jezus jest także naszym najbliższym Przyjacielem. Nie używajmy (odwieczny problem wielu wypraw ewangelizacyjnych!) słów i pojęć hermetycznego, oazowego języka zrozumiałego tylko dla członków Ruchu („Jak pojechałem na KODA, zaraz po ORD, to ksiądz nam mówił że musimy od nowa przemyśleć Dziesięć Drogowskazów ze szczególnym uwzględnieniem Nowej Kultury i Agape...”). Nie bawmy się (nawet, jeśli mamy po temu odpowiednie przygotowanie) w wysoką teologię i głęboki, filozoficzny język. Teologia ma swoje prawa i swój język pojęć (jak każda nauka), ale przesłanie miłości zawsze jest proste. „Kocham Cię” – mówi Bóg do człowieka. A my mamy tylko użyczyć Mu naszych ust…
Język ewangelizacji musi być językiem miłości.