Czy są zajęcia, które w dzisiejszym świecie są legalne, powszechne, „zwyczajne” – a które my, chrześcijanie powinniśmy odrzucić właśnie dlatego, że jesteśmy chrześcijanami?
Kilka lat temu siedzieliśmy z kolegą przy kawie i rozmawialiśmy o szukaniu pracy. Rozmowa nie była przypadkowa: jeszcze dwa tygodnie wcześniej pracowaliśmy w jednej redakcji. Najpierw ja zostałem zwolniony (recesja, oszczędności, redukcje…), a kilka dni później on postanowił odejść bo nie odpowiadały mu nowe warunki, jakie mu zaproponowano. Obaj na szczęście mieliśmy już widoki na nowe posady, pod wieloma względami nawet lepsze i ciekawsze – toteż spokojnie, bez stresu dyskutowaliśmy sobie o tym, „jaka powinna być praca”, którą człowiek bez oporów i z korzyścią (nie tylko finansową…) może podejmować.
Byliśmy zgodni co do ogólnych kryteriów. Wnioski wydawały się oczywiste. I wtedy mój kolega – człowiek niewierzący, ale dosyć intensywnie poszukujący – zapytał mnie: „Słuchaj, a ty jesteś wierzący, jesteś chrześcijaninem… Powiedz, czy masz jakieś kryteria, które potencjalna praca musi spełniać żebyś w ogóle brał ją pod uwagę? Czy są takie zajęcia, które choć legalne, zgodne z prawem i tak dalej, dla ciebie byłyby nie do przyjęcia?”
Ano właśnie: czy chrześcijanin może pracować wszędzie? Jasne, wiemy że są rzeczy, których wyznawca Chrystusa robić nie powinien. Tyle, że handel narkotykami, produkcja pornografii, czerpanie zysków z prostytucji, utrzymywanie się z kradzieży – to wszystko „zawody” którymi nie powinien parać się nie tylko wierzący, ale w ogóle nikt kto ma się za przyzwoitego człowieka. Czy jednak są zajęcia, które w dzisiejszym świecie są legalne, powszechne, „zwyczajne” – a które my, chrześcijanie powinniśmy odrzucić właśnie dlatego, że jesteśmy chrześcijanami? Dlatego, że powinniśmy mieć standardy moralne wyższe niż inni? Że Chrystus wzywa nas, abyśmy kochali Go więcej?
Pierwsi chrześcijanie traktowali te sprawy niezwykle serio. Święty Hipolit Rzymski w „Tradycji apostolskiej” (początek III w.), pisząc o przyjmowaniu kandydatów do chrztu, wymienia wręcz całą listę zawodów i zajęć, których przyszły katechumen podejmować nie może albo w przypadku których musi wykazać się szczególną ostrożnością. Niektóre z jego zaleceń i dziś wydadzą się nam oczywiste („Jeśli ktoś prowadzi dom publiczny i utrzymuje prostytutki, musi z tego zrezygnować albo odejść.”). Inne wymagają głębszego zastanowienia.
I tak według Hipolita jeśli ktoś jest malarzem czy rzeźbiarzem – musi pamiętać, że jako kandydatowi na chrześcijanina nie wolno mu sporządzać wizerunków bóstw pogańskich. Jeśli jest żołnierzem – że nie wolno mu wykonywać wyroków śmierci, nawet gdyby miał takie rozkazy. Nie mógł zostać katechumenem „kapłan lub stróż praw pogańskich” (to oczywiste), ale też woźnica cyrkowy, gladiator czy inny człowiek występujący w ówczesnym rzymskim cyrku, który był jak wiemy widowiskiem krwawym i okrutnym. Co więcej, do chrztu nie mógł się także przygotowywać aktor – czemu trudno się dziwić, zważywszy że ówczesne dramaty miały w większości treści religijne i były wystawiane ku czci pogańskich bóstw…
A zatem – chrześcijanin nie tylko nie powinien robić nic, co byłoby sprzeczne z Bożym prawem (prawem Miłości!), ale także powinien zrezygnować z zajęć mogących być zgorszeniem, odciągać ludzi od poznania Chrystusa czy nosić choćby pozory bałwochwalstwa.
Kiedy czytałem te słowa Hipolita, pomyślałem sobie w pierwszym odruchu o tamtej rozmowie sprzed kilku lat – ale też o tym, że nasze czasy są pod wieloma względami znacznie bardziej skomplikowane, niż III wiek po Chrystusie…
Czy dziś istnieją jeszcze zawody i zajęcia absolutnie „neutralne”? Takie, które świecki chrześcijanin może wykonywać bez cienia skrupułów i z pełnym przekonaniem, że nie robi nic niewłaściwego i sprzecznego z nauką Chrystusa?
Moja znajoma pracowała w sklepie. Zwykłym, średniej wielkości samoobsługowym sklepie spożywczym. Siedziała „na kasie”. Sklep – miejsce które odwiedza każdy z nas. Tyle, że w wielu koszykach zamiast (albo obok) chleba, mleka czy wędliny były też prezerwatywy, a w stoisku z gazetami oprócz dzienników i tygodników leżały kolorowe pisemka zwane eufemistycznie „gazetami dla dorosłych”. No i…? Znajoma opowiadała mi, że za każdym razem kiedy „przepuszczała przez kasę” taki towar, źle się z tym czuła. Że zawsze miała wątpliwości. Z jednej strony – przecież była tylko kasjerką, ludzie płacili u niej za chleb i mleko – nie ona decydowała o asortymencie, nie ona była odpowiedzialna za to, co się na półkach znajduje. Z drugiej strony… No właśnie.
Znałem też pewnego stolarza. Pracował w niewielkim warsztacie, którego szef zatrudniał kilka osób. Robił stołki, krzesła, stoły… Czy można się do czegoś przyczepić? Kiedyś jego warsztat dostał zamówienie na całą partię ładnych krzeseł i trzy stoły. Robota na dwa tygodnie, wszyscy się cieszyli… Jak pierwsze sztuki były gotowe, szef kazał mu zawieźć je do odbiorcy „żeby klient ocenił, czy wszystko jest w porządku”. Wziął służbowy samochód, pojechał pod wskazany adres i… okazało się, że jest to znana w okolicy duża „agencja towarzyska”. Czyli, mówiąc mniej poprawnym politycznie językiem, dom publiczny. No i…? Ten człowiek – prosty, niewykształcony robotnik, ale też osoba głęboko wierząca – opowiadał mi, że bardzo długo zastanawiał się, czy to jest w porządku. No tak, on tylko robił krzesła. Ale nie dawała mu spokoju świadomość, że pieniądze które szef wręczył mu na koniec miesiąca były tymi samymi pieniędzmi, którymi wcześniej ktoś zapłacił za wykorzystywanie ciała innego człowieka jak przedmiotu.
Czy chrześcijanin powinien pracować jako sprzedawca w kiosku z gazetami, w którym poza zwykłą prasą są „świerszczyki”? Czy chrześcijanin powinien pracować w fabryce papierosów? Czy chrześcijanin powinien pracować w księgarni, w której przecież obok dobrej literatury są tez książki o charakterze sprzecznym z tym, w co wierzymy? Czy chrześcijanin może pracować w stacji telewizyjnej, w której odpowiada za – powiedzmy – znakomity, kulturalny program czy codzienne wiadomości, ale w której „po 23:00” emitowane są także filmy „dla dorosłych”? Czy chrześcijanin – kierowca taksówki powinien obsłużyć klienta podającego mu adres „agencji towarzyskiej”? Jeśli jest prywatnym taksówkarzem, może powiedzieć „nie” – i straci co najwyżej jeden kurs. Ale jeśli pracuje w korporacji – mogą go za to wyrzucić z pracy. Podobnie jak zapewne straci pracę kioskarka, która nie zgodzi się na sprzedaż „świerszczyków” czy kasjerka, która odmówi „kasowania” wrzuconych do koszyka prezerwatyw…
A przecież nawet nie mając nic wspólnego z tego typu problemami można mieć poważne wątpliwości natury moralnej co do swojej pracy. Przecież w dzisiejszym świecie najróżniejsze firmy – zwłaszcza te, które stanowią część wielkich, międzynarodowych koncernów i korporacji – łączy czasami wielka sieć zależności. Czy chemik który dostał doskonałą pracę w polskim oddziale wielkiego koncernu farmaceutycznego myśli o tym, że inny oddział tej samej firmy produkuje pigułki poronne? Czy elektronik pracujący przy konserwacji wielkiej serwerowni znanego providera internetowego ma świadomość, że na obsługiwanych przez niego serwerach funkcjonuje zapewne niejedna strona pornograficzna? Czy bileterka w kinie jest wierna Ewangelii, kiedy sprzedaje bilety na film antychrześcijański, antykościelny czy po prostu niosący podłe przesłanie?
Do tych wszystkich dylematów często dochodzi jeszcze jeden: nawet jeśli ja naprawdę nie robię nic złego i jestem absolutnie uczciwy – czy mój pracodawca wyznaje te same zasady? Dawno temu, kiedy jeszcze pracowałem jako dziennikarz, jeden z moich kolegów z redakcji napisał tekst o pewnej firmie, której władze celowo zawyżały koszty swoich usług (chodziło o prace budowlano-inżynieryjne) żeby wyciągnąć więcej pieniędzy z „publicznej kasy” przy okazji remontów dróg. Było to ewidentnie nieuczciwe. Czy jeśli znajdę się w sytuacji pracownika takiej firmy i dowiem się o takich praktykach – powinienem odejść? Czy mam moralne prawo pracować (uczciwie!) w firmie, w której „kreatywna księgowość” pozwala na oszustwa podatkowe? Czy powinienem pracować w firmie, która poza „oficjalną” działalnością robi „na boku” lewe, nieuczciwe czy moralnie wątpliwe interesy? Jasne, ja pracuję uczciwie – ale…?
Zresztą co tu daleko szukać: co kilka dni dostaję do tłumaczenia krótkie teksty na potrzeby dużego, znanego portalu internetowego – chodzi o typowy przegląd prasy. Tłumaczę artykuły z angielskich i amerykańskich gazet. Nie ma w tych tekstach nic zdrożnego – jakieś bieżące komentarze polityczne, wydarzenia kulturalne, recenzje nowych filmów czy książek, teksty turystyczne polecające wyprawy w różne egzotyczne miejsca. Ale przecież na tym samym portalu, na którym znajduje się dział z przeglądem prasy światowej, można znaleźć także zupełnie inne treści, jakieś „randki”, jakieś linki do stron erotycznych zapewne. Więc czy powinienem w ogóle z nimi współpracować?…
Bardzo często ludzie godzą się na takie dwuznaczne moralnie sytuacje po prostu dlatego, że podchodzą do życia – a więc także do swojej pracy – kompletnie bezrefleksyjnie. „Płacą mi, pracuję, nie robię nic złego, nikogo nie okradłem, nikogo nie zabiłem”. Czasami jednak jest i tak, że ktoś ma wątpliwości, dręczy go sumienie, narasta w nim opór – ale „realia” sprawiają, że trwa w tej dwuznacznej sytuacji. Bo rodzina na utrzymaniu, bo dzieci trzeba nakarmić i do szkoły posłać, bo jak mnie wyrzucą, to gdzie ja nową pracę znajdę… Kiedyś, w czasie jednej z moich autostopowych wypraw, zdarzyło mi się wysłuchać takiej „spowiedzi” kierowcy ciężarówki, który wiózł mnie kilkadziesiąt kilometrów. Opowiadał o swojej pracy – a była to bardzo gorzka opowieść. Był człowiekiem wierzącym, wychowanym w domu o tradycyjnych wartościach. Od pewnego czasu – od kilku miesięcy – wiedział, że szef sporej firmy spedycyjnej w której pracował, poza „zwykłym” transportem zajmuje się też znacznie mniej legalną działalnością – chodziło o jakieś machlojki związane z przerabianiem oleju opałowego na napędowy z pomijaniem akcyzy i podatków, jeśli dobrze zrozumiałem. „I co ja mam robić?” – pytał kierowca. „Mieszkam w małym miasteczku, gdzie połowa ludzi nie ma pracy. Mam żonę, którą właśnie niedawno zwolnili, i trójkę dzieci. Wypnę się, powiem «to jest złodziejstwo, nie pracuje z wami»? To z czego będę żył?…”
Ano właśnie: „z czego będę żył…”. Oczywiście, są rzeczy ważniejsze niż pieniądze – i niewątpliwie należą do nich choćby zwykła uczciwość i przyzwoitość, a tym bardziej nasza relacja do Chrystusa. Co jednak mają zrobić ludzie, którzy – tak jak mój rozmówca – mają dzieci na utrzymaniu i żadnych widoków na inna pracę?
Nie wiem. Nie sądzę, żeby na takie pytanie dało się w prosty sposób odpowiedzieć. Przychodzą mi jedynie na myśl luźne myśli:
Po pierwsze – na pewno trzeba starać się zaufać Bogu („…jesteście cenniejsi niż wiele wróbli…”) i uczciwie we własnym sumieniu ocenić, czy mogę – jako człowiek i jako chrześcijanin – robić to, co robię.
Po drugie – nawet jeśli sądzę, że nie muszę odchodzić z pracy, zawsze zapewne mogę zrobić coś, co choć trochę zmieni rzeczywistość. (Jeśli pracuję w kiosku – mogę dołożyć starań, żeby „świerszczyki” nie leżały na wierzchu, w widocznym miejscu…). Czasami zresztą rzeczywiście jest tak, że działając od środka można zmienić więcej, niż po prostu odchodząc.
Po trzecie – czy my, chrześcijanie, nie moglibyśmy zdziałać czegoś razem? Przecież istnieją chrześcijańscy przedsiębiorcy – czy nie mogliby (na przykład) stworzyć własnej sieci sklepów wolnych od pornografii i papierosów? Wiem, to bardzo skomplikowane i tak dalej – ale gdyby choć spróbować?…
No i po czwarte – czy wiecie, jak rozwiązywali podobne problemy chrześcijanie w pierwszych wiekach? Bo przecież oni także miewali dzieci na utrzymaniu i musieli z czegoś żyć… Otóż – kto by pomyślał! – pomagali sobie nawzajem. Jeśli ktoś musiał porzucić pracę, z której żył – to Kościół (nie, nie „instytucja”, jak nam się dziś często to słowo kojarzy, ale braterska wspólnota!) pomagał mu w trudnej sytuacji. Bracia w wierze pomagali mu znaleźć inne zajęcie, a jeśli było to konieczne – pomagali mu się utrzymać przez dary i ofiary (pisał o tym m. in. w tym samym III w. po Chrystusie święty Cyprian, biskup Kartaginy).
Tak, to takie proste. Wystarczy kochać i miłość do braci realizować w konkretnym działaniu. Jeśli człowiek będzie miał pewność, że w razie problemów znajdzie oparcie we wspólnocie – łatwiej będzie mu podjąć trudną decyzję o rezygnacji z pracy, którą uważa za wątpliwą moralnie. Łatwiej będzie mu się przeciwstawić złu, łatwiej będzie powiedzieć „nie!” nieuczciwemu pracodawcy.
Nie zmienia to faktu, że na większość zadanych w tym tekście pytań nie umiem udzielić odpowiedzi. Każda sytuacja jest inna, każdy sam musi ocenić swoje życie, swoją odpowiedzialność i samemu podejmować trudne decyzje. Inni mogą nam w tym pomóc – choćby dobry spowiednik czy kierownik duchowy – ale nie zadecydują za nas. Sumienie i rozmowa z Bogiem, wsłuchiwanie się w Jego wolę, to jedyne metody na znalezienie odpowiedzi. Musimy tylko pamiętać, że wszystko co robimy – także w pracy – ma wpływ na innych ludzi i na kształt świata, w którym żyjemy.
Kiedy czasami wydaje mi się, że jestem tylko małym, nic nieznaczącym trybikiem w wielkiej maszynerii współczesnego świata, że nic nie mogę, że moje „tak” lub „nie” nic nie zmieni – zawsze przypomina mi się taki fragment z „Traktatu moralnego” Czesława Miłosza:
Nie jesteś jednak tak bezwolny.
A choćbyś był jak kamień polny,
Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,
Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.
Łagodź jej dzikość, okrucieństwo,
Do tego też potrzebne męstwo (…).